Page 230 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 230
Założył jej obrożę na szyję i nie oglądając się, otworzył przed nią drzwi. Na
dole, przy wyjściu, zatrzymał się chwilę, by opanować wzburzenie. Jak ktoś, kto
szykuje się do skoku z wielkiej trampoliny, odetchnął głęboko zimnym powie-
trzem i wyszedł na zewnątrz. Planował przejść tyłem podwórzami. Ciemność
poprzedzająca świt i deszcz dawały ochronę. Getto spało wciąż i był pewien, że
nikt go nie zobaczy.
Lecz nagle, gdy przebiegł kilka metrów podwórza, coś zamigotało w oddali.
Naprzeciwko, na podwórku, gdzie znajdowała się siedziba oddziału straży po-
żarnej, pojawiło się coś czerwonego, różowego, jakby plama twarzy. Policyjna
czapka. Przez chwilę pomyślał o Mietku. Ale Mietek spał na górze w mieszkaniu.
Adam pociągnął za smycz i ruszył z impetem do przodu.
– Stać! – usłyszał za sobą krzyk.
– Biegnij, Suniu! – popędzał psa i nie zatrzymywał się.
Poczuł rękę na barku: – Zatrzymaj się!
Sunia rwała się wciąż do biegu. Świeże powietrze upoiło ją, najwyraźniej
wzbudziło w niej pragnienie poruszania łapami. Ale smycz usztywniła się.
Adam ujrzał czapkę policjanta migoczącą mokrym daszkiem, po którym stru-
mienie deszczu spływały na młodą, bladą twarz. Policjant kręcił krótką, gumową
pałką: – Dokąd biegniesz?
– N… nigdzie – wyjąkał Adam i ujrzał, jak czerwony pasek na czapce zaczyna
wirować mu przed oczami w barwnym, pokręconym tańcu.
Policjant szybciej pomachał pałką: – Nie zawracaj głowy, stary. Do rzeczy! –
Pałka zatrzymała się. Oczy młodzieńca zrobiły się wielkie, wybałuszone, a całe
ciało znieruchomiałe, zastygłe w zaskoczeniu: – Pies?! – wyszeptał i dopiero
teraz zdał sobie sprawię, co widzi. – Skąd… Skąd jeszcze masz psa? – Wbił oczy
w Sunię, jakby chciał się przekonać, że się nie pomylił.
– Tak, pies… Mój… – pan Adam zaczął mamrotać, nie słysząc własnych
słów. – Mój syn też jest policjantem, panie kochany. Mam go od lat… To znaczy
ją… Sunię, dobermana. Była maleńka, gdy ją przyniosłem. Nazywam się Adam
Rozenberg. Wie pan, kim byłem, co? Miałem największą fabrykę… Tak, zna pan
oczywiście mojego syna. Mietka Rozenberga. Pana kolegę… – zrobił z Sunią krok
do przodu, ale dłoń wciąż ściskała jego rękaw. – Niech pan spojrzy, jak ona drży
– bezradny wskazał na sukę. – Przeziębi się, taki deszcz… – Błagał o litość tę
młodą twarz, ona zaś złagodniała, stała się przyjaźniejsza. Lecz wciąż malował
się na niej ten sam wyraz zdecydowania.
– Niech mi pan da smycz, panie Rozenberg – powiedział policjant, tym ra-
zem spokojnie. – Odprowadzę go. Nikt się nie dowie. Obiecuję panu. – Chłopiec
uśmiechnął się nawet: – Powiem, że znalazłem go na ulicy. Włos panu z głowy
nie spadnie. Daję słowo.
Pan Adam odetchnął: – Jest pan sympatycznym młodym człowiekiem. Niech
mi pan pozwoli przebiec przez kilka podwórek, Mietek to panu zapamięta… Mam
228 dobre cygara… Ile pan chce? Może coś innego? Niech pan powie tylko, ile.