Page 208 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 208

Szolem rzucił się na krzesło, szeroko rozstawił nogi i wykrzyknął: – Wiesz
               co, mamo? Przede wszystkim zaparz szklankę herbaty, chciałbym coś zjeść,
               a potem zobaczymy, co dalej.
                  Szejna Pesia przyznała mu rację. Najpierw trzeba zjeść, później można
               rozmawiać. Zanim dała Szolemowi kolację, poszła do Iciego Meira, który le-
               żał na łóżku, i przekazała mu dobrą nowinę. Ojciec przyszedł do kuchni, szu-
               rając kapciami. Szejna Pesia zagotowała czajnik wody, drżącymi dłońmi ro-
               zerwała srebrne opakowanie paczuszki. Od wybuchu wojny nie próbowano
               w jej domu prawdziwej herbaty. – Kilka szklanek mocnej herbaty dziennie może
               postawić na nogi, Icie Meirze – rzekła do męża, a później, zwracając twarz ku
               synowi, zapytała: – Ile paczuszek sprzedamy? Ile dzisiaj kosztuje taka paczuszka
               na czarnym rynku? A ile zostawimy sobie? Jak myślisz, Szolemie?
                  Szolem wykonał ręką szeroki gest: – Ile chcesz, mamo.
                  – A może nie spieszyć się tak bardzo ze sprzedażą, lecz zostawić jako lekar-
               stwo dla taty?
                  – To zostawmy dla taty.
                  – Połowę sprzedamy, a połowę zostawimy – postanowiła. – Nie można też
               machnąć ręką na kawałek mięsa i dodatkowy chleb. A co tam schowałeś do
               szuflady?
                  – Nic.
                  – Co to znaczy, nic? Przecież sama widziałam, że coś chowałeś.
                  – Ja już wiem co. Buteleczkę perfum. Suter mi dał.
                  – Ładne mi „ja już wiem co”! – uśmiechnęła się Szejna Pesia. – Bagatela!
               Czujesz, Icie Meirze, jak zapachniało w całym domu? To musiały być perfumy!
               A ile kosztują perfumy na czarnym rynku, Szolemie? Widzisz, mógłbyś je opylić
               tutaj, na podwórzu, tej madame, która mieszka w pałacyku właściciela, no – tej
               fanfaronce z wymalowanymi paznokciami.
                  Szolem przerwał jej szybko: – Ta buteleczka jest moja.
                  Szejna Pesia spojrzała na niego: – Dla kogo, mogę wiedzieć?
                  – Dla nikogo. Sprzedam ją i dołożę się do kasy młodych.
                  Szejna Pesia łyknęła tę wymówkę. Czyż własnej koszuli by nie sprzedał dla
               kasy młodych? – Niedługo ślub weźmiesz z tą swoją partią – z satysfakcją poczo-
               chrała jego czuprynę.
                  Jedli w pospiechu. Z powodu herbaty dzisiejszy posiłek trochę zyskał na ran-
               dze. A gdy jedli, ich nozdrza coraz bardziej wchłaniały mocny, zapierający dech
               w piersiach aromat, który dobywał się z gorącego imbryka. Nie był to zapach
               herbaty – to był zapach perfum.
                  W końcu Szejna Pesia zaczęła rozlewać napar. Czyniła to powoli, niepewnie.
               Na widok koloru odzyskała animusz: – Pachnie… – nieco speszona spojrzała
               na Iciego Meira – weź łyżeczkę cukru.
                  – Kręci w nosie – jęknął Icie Meir, wpatrując się w szklankę pełną płynu
         206   o wspaniałej barwie.
   203   204   205   206   207   208   209   210   211   212   213