Page 204 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 204

wykształconym i na temat każdej rzeczy, o którą zapytał Szolem, miał do opowie-
               dzenia ciekawe i pouczające historie. Tylko jedno go nie interesowało – polityka.
               Nigdy się nią nie zajmował, a tu, w getcie, stała się dla niego słowem-postrachem.
                  – To czarna magia! – pan Wajsman otrząsał się, jakby ujrzał stado szczurów.
               – Widzi pan przecież, do czego to doprowadziło ten nasz świat.
                  Ile razy by Szolem nie podchodził do tematu i ile razy by nie wyjaśniał, jak
               ważne jest, aby ludzie wiedzieli, co „gotuje się w najwyższych kotłach” – nigdy nie
               pomagało. O polityce pan Wajsman nie chciał rozmawiać. Nawet nowin z frontów
               wysłuchiwał jednym uchem, kiwając głową, jakby już to wszystko wiedział wcześniej.
                  Rozmawiali ze sobą po polsku. Nie dlatego, że pan Wajsman miał proble-
               my z językiem jidysz, ale dlatego że po prostu uparł się mówić po polsku przy
               wywożeniu śmieci – a Szolem też nie oddałby życia za to, aby mówić wyłącznie
               w jidysz. Po pierwsze, w ten sposób miał okazję szlifować polszczyznę, po drugie,
               do wyglądu i zachowania pana Wajsmana bardziej pasował polski niż jidysz.
               Poza tym ich mówienie po polsku wynosiło zajęcie wywożenia śmieci na pewien
               wyższy poziom, który wykluczał jakikolwiek rodzaj poczucia wstydu.
                  W taki sposób Szolem odnalazł grunt pod nogami. Podnosząc grabie,
               czuł przyjemność w całym ciele. Jego mięśnie rozgrzewały się. Krew rado-
               śnie i żywo krążyła w jego członkach. Nawet głowa lepiej i jaśniej pracowała.
               Głód, który odzywał się po kilku godzinach pracy, miał swoje określone miej-
               sce i miarę. Chłopiec nie tracił już fasonu, nie żarł jak zwierzę – miał więcej
               cierpliwości.
                  Jedynie myśl o Esterze czasami nie dawała się wpleść w ten porządek. Do-
               padała go nieoczekiwanie i zaczynała drążyć od wewnątrz, kłując niczym bardzo
               cienka igiełka. Szolem bronił się przed nią, jak potrafił. Szybciej podnosił grabie,
               chwytał się słów pana Wajsmana i zagłębiał w nie – szybko, głupio, niezdarnie,
               jak ktoś, kto czuje napad choroby i chce się znieczulić, aby nie być świadomym
               tego, co tak dokucza, kłuje i pali w środku. Dość często to mu się udawało.
               Zapominał. A nawet od czasu do czasu, pewien swoich sił fizycznych, które
               poruszały mięśniami, sam przywoływał obraz Estery, by myśleć o niej z czułą
               przyjemnością, czując, jak serce w nim staje się ciepłe i otula się miłością niczym
               jedwabnym, miękkim szalem. Tak, tutaj, przy tych pojemnikach na śmieci, cza-
               sami mógł wznieść się na wyżyny takiego nastroju. Chciał te chwile zatrzymać
               jak najdłużej, ale w końcu również one odpływały, przesłonięte i przegonione
               ruchami rąk trzymających grabie.



                                                 *


                  To był dobry dzień dla getta. Na murach poprzyklejano plakaty, które infor-
         202   mowały jego mieszkańców, że Prezes wypłaci dziewięć marek na głowę tytułem
   199   200   201   202   203   204   205   206   207   208   209