Page 199 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 199

i burzył się na kogo popadło. Innym razem dopadał spiżarki i jadł bez umiaru
                  i opanowania. I czuł w sobie zdolność zrobienia jeszcze czegoś gorszego.
                     Aż postanowił, że dalej tak być nie może, że musi stanąć na pewnym gruncie
                  – znaleźć ciężką, fizyczną pracę, która zmęczy nie tylko jego silne ręce, ale także
                  zmoże jego wewnętrzny niepokój.
                     Zaczął więc spędzać całe godziny w dawnych jatkach, gdzie robotnicy zbierali
                  się według zawodów. Spodziewano się bowiem, że lada dzień zostaną otwarte
                  szopy. Biegał do składów prowiantu. Kręcił się wokół Bałuckiego Rynku . A nuż
                                                                             1
                  będą potrzebować kogoś o zdrowych rękach – aby przenieść ciężki towar,
                  załadować samochód. Potem przez kilka dni chodził z narzędziami stolarskimi
                  po domach, pytając, czy nie trzeba czegoś naprawić. Chodził na próżno, komu
                  bowiem dzisiaj mogło przyjść do głowy wydawanie grosza na naprawę drzwi,
                  okna czy jakiegoś mebla?
                     I tak było, aż dopadła go epidemia kurzej ślepoty i wieczorami uwięziła go
                  w domu. W ciemności ledwo widział. Nie mógł już wyczekiwać Estery, więc wi-
                  dywał ją jeszcze rzadziej. Był jednak zadowolony. Po pierwsze, lekarz przepisał
                  mu talon na wątróbkę, która była najlepszym lekarstwem na jego przypadłość.
                  Szejna Pesia sprzedała mięso, a za uzyskane pieniądze kupiła odrobinę mąki
                  i kartofli. Po drugie, Szolem miał nadzieję, że wraz ze ślepotą wyleczy się też
                  z miłości do Estery (ze ślepoty wyleczył się jednak szybciej, o wiele szybciej).
                  Ślepota była dla niego błogosławieństwem również dlatego, że zbliżyła go do
                  Walentina, który często przychodził zamienić z nim słowo – aż dogadali się na
                  temat pracy dla Szolema.
                     Walentino był w tych dniach naprawdę w swoim żywiole. On i jego kumple
                  z ferajny byli „siłą napędową komitetu domowego”, więc chadzał po podwórzu
                  z rękami w kieszeniach jak gospodarz, który troszczy się o wszystko. Nosił cięż-
                  kie oficerki, które informowały, że właśnie nadchodzi. A nawet jeśli nie buty, to
                  czynił to jego głos o szczególnej, metalicznej, ciemnej barwie. Poza tym łatwo
                  było go rozpoznać w tłumie. Nawet gdy na podwórzu roiło się od sąsiadów,
                  Walentino rzucał się w oczy dzięki swojej wysokiej sylwetce, głowie o czarnej,
                  kręconej czuprynie, muskularnemu karkowi oraz ciemnej karnacji, która lśniła
                  jak brązowa, lakierowana skóra.
                     Podwórze było jego folwarkiem. Zaczepiał każdego, kogo chciał, poczynając
                  od grupy dzieciaków, którym od czasu do czasu rzucał cukierki trzymane w kie-
                  szeni, po panią Jadwigę Rozenberg, do której mówił pretensjonalną polszczyzną
                  pełną błędów w co drugim słowie. A przy tym zawsze miał dobry humor. Nawet





                  1    Na Bałuckim Rynku mieścił się niemiecki zarząd getta (Gettoverwaltung) oraz biura Przełożonego
                     Starszeństwa Żydów. Przez Bałucki Rynek dostarczane były produkty i żywność do getta, tędy
                     wywożone były towary z getta. Był tam nieustanny ruch.            197
   194   195   196   197   198   199   200   201   202   203   204