Page 195 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 195

którymi ochraniała jego głowę i głowę każdego z synów od tej chwili, kiedy po
                  raz pierwszy wzięła ich, nowo narodzonych, w ramiona.
                     Obiema rękami otarła twarz i podeszła do łóżka, przy którym stał Motl, sztywny
                  i wyprężony, czekający na życzenia ojca. Objęła chłopca i zaczęła całować jego
                  męską twarz z tą samą miłością, z jaką całowała dwadzieścia trzy lata temu,
                  gdy leżał w pieluchach, gdy w przypływie czułości odrywała się od „głów”, na
                  których czesała peruki, czy od balii z praniem, i podbiegała do kołyski, aby utulić
                  w ramionach i przycisnąć do piersi małego Motla. A ponieważ teraz pomoczyła
                  mu twarz swoimi łzami, sztywne, naprężone ciało chłopca zmiękło i poddało się
                  jej uściskom. Syn zarzucił obie ręce na jej szyję i przysunął usta do jej siwych
                  włosów. Odwzajemnił pocałunek – coś, czego nie czynił, od kiedy wydoroślał.
                     Szejna Pesia, czując pocałunek syna na swojej głowie, tak się wzruszyła, że
                  nieposkromione łzy znowu zaczęły płynąć po jej twarzy. Wydało się jej, że dostała
                  już wszystko, czego chciała i na co czekała. Chłodny Motl, uparciuch, popędliwy
                  i zawzięty złośnik, jej Motele, kochał ją.
                     Icie Meir nie mógł patrzeć na to obojętnie. Na widok łez Szejny Pesi sam
                  poczuł, że coś go łaskocze w gardle (zawsze był szczególnie wyczulony na jej
                  płacz). Zebrał siły, spuścił nogi na podłogę, usiadł i wyciągnął ramiona w kierunku
                  Motla.
                     Motl chwycił ręce ojca i niezdarnie nimi potrząsnął. Potem pochylił się ku
                  małemu, skurczonemu ojcu i pocałował go w policzek. Ten wylew uczuć był, jak
                  się zdaje, najwyższą formą czułości, na jaką mógł się zdobyć Motl, więc szybko
                  puścił Iciego Meira, przeszedł obok Szejny Pesi, jakby jej nie widział – po czym
                  podszedł do plecaka, w którym był spakowany cały jego dobytek.
                     – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to nie krępuj się przyjść – Szejna Pesia
                  podeszła do niego z tyłu. – I powiedz jej… powiedz jej, żeby nie czuła się tu, wśród
                  nas, jak obca… Nie pozwól mi długo na siebie czekać, słyszysz?
                     – Co to, wyjeżdżam za granicę, mamo? – Motl zawiązał sznurek wokół plecaka
                  i wsunął ręce w uchwyty.
                     Przeszedł przez kuchnię, w której siedzieli jego bracia Isroel i Szolem, podsłu-
                  chując, co dzieje się w drugiej izbie. Motl podał im rękę, z krzywym uśmieszkiem
                  wysłuchał żartobliwych gratulacji i ruszył ku drzwiom.
                     Gdy tylko zniknął, Szejna Pesia weszła do kuchni, a za nią, szurając kapciami,
                  przywlókł się Icie Meir. Poczuł przymus odbycia „konferencji” z resztą rodziny.
                     – Iść na swoje! Nawet mu nie pasuje zostać w naszym mieszkaniu! – wciąż
                  jeszcze nie mógł wybaczyć synowi.
                     – A tobie odpowiadało mieszkanie z rodzicami po ślubie? – Szejna Pesia
                  ujęła się za Motlem. – Przypomnij sobie.
                     – To nazywasz ślubem? – Icie Meir zaśmiał się bezradnie. – Tak po prostu
                  wstać i wyjść z domu?
                     Isroel także ujął się za bratem: – To nie jego wina. Jest wojna.
                     Szejna Pesia westchnęła: – Jak by się dało na czymś zaoszczędzić, to również   193
   190   191   192   193   194   195   196   197   198   199   200