Page 194 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 194

Krupy były szczególnego rodzaju, jakiego do tej pory nigdy w Łodzi nie widzia-
               no. Gdy je gotowano, woda robiła się ciemnoczerwona, a otręby oddzielały się
               od ziarna w trakcie gotowania. Nie było sposobu, aby wyłowić je z garnka. Więc
               albo jedzono ziarna z otrębami, albo wszystko wyrzucano. Trzeba jednak być
               niespełna rozumu, by w takich czasach wyrzucać tę odrobinę jedzenia, które
               po prostu zapełniało żołądek i uciszało głód – więc oczywiście nie rezygnowano
               z jedzenia krup.
                  Iciemu Meirowi one nie służyły. Nie chodziło o to, że od nich chorował – ale
               o to, że miał po nich biegunkę. Biegunka nie była niczym nowym ani na podwórzu,
               ani w getcie. Od zapełniania żołądka tymi wszystkimi brukwiami i kapustami,
               a także, rzecz jasna, od jedzenia samych krup, a tylko czasem kawałka mięsa
               czy chleba – wielu ludzi zaczęło „biegać”. Ponieważ nie była to dyzenteria, więc
               Icie Meir się nie przejmował. Miał większe zmartwienia na głowie niż użalanie się
               nad sobą. Nie przeszkadzało mu nawet to, że po jego „kartoflanym brzuszku” nie
               pozostał nawet ślad, że wyszły mu włosy, a brwi posiwiały. Wciąż jeszcze znajdował
               siły, aby z siebie drwić, gdy widział swoją postać w lustrze, które odziedziczył wraz
               z mieszkaniem. Porównywał skórę na swojej twarzy do kawałka worka i stwier-
               dzał, że piegi, które na jego bladym obliczu zlewały się w wielkie, ciemne plamy,
               sprawiają, że wygląda jakby był brudny. Problemem było jedynie to, że czuł się
               coraz bardziej zmęczony i gdy tylko przekraczał próg mieszkania, ciągnęło go do
               łóżka.
                  Motl stał obok posłania i patrzył na niego obrażony: – Mógłbyś mi chociaż
               pogratulować, tato.
                  Na to Szejna Pesia zaczęła pochlipywać – już nie suchymi łzami, jak miała
               w zwyczaju, lecz prawdziwym szlochem, który całkiem nią zawładnął. Nie wy-
               obrażała sobie, że jej dzieci będą od niej odchodzić w takim smutku, a nie tak
               zwyczajnie. Wiedziała już z doświadczenia z najstarszym synem Isroelem, że
               będzie czuć pustkę w sercu podczas ich wesela. Ale przecież czekała na tę ra-
               dość, która napełnia serce słodyczą – radość wyprawiania z domu dzieci, które
               wychowała w takiej biedzie, wyprowadziła na ludzi i których doglądała, aby stali
               się prawymi młodzieńcami, z fachem w ręku, nie zaś prostakami. Przecież oboje,
               ona i Icie Meir, żyli i pracowali dla nich, dla nich odejmowali sobie od ust. Nie
               oczekiwała za to, broń Boże, żadnej wdzięczności. Nie mogła sobie wyobrazić,
               co robiłaby na świecie bez swoich dzieci. Jednak chciała mieć choć tę odrobinę
               przyjemności – poczucie, że odchodzą od niej w świat, aby coś budować dla
               siebie, aby coś osiągnąć. Chciała mieć satysfakcję, że jej trud i praca nie poszły
               na marne. Żeniąc Isroela jeszcze ją miała, a w czasie wesela Josiego wmówiła
               sobie, że tak jest. Ale przy Motlu już nawet nie potrafiła sobie tego wmówić. Nie
               czuła nic poza bólem w całym ciele.
                  Szybko się opanowała. Pogratulować mu przecież mogła – oboje mogli. Życzyć
               przy tym wszystkiego dobrego, czego młodzi zapragną, no i żeby dał jej tę radość,
         192   której wyczekiwała. Mogła otoczyć go tymi wszystkimi błogosławieństwami,
   189   190   191   192   193   194   195   196   197   198   199