Page 183 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 183

To nie był ten sam Icie Meir, co kiedyś, a już na pewno nie ten, który był
                  mężem Szejny Pesi i ojcem swoich synów. Był to chory, a zarazem zupełnie inny
                  Icie Meir, który czuł się wyzwolony powszechnym nieszczęściem, który brał na
                                                                        11
                  siebie obowiązek uczynienia czegoś dla braci „w pracy i biedzie” . Całe życie
                  był sympatykiem Bundu, czytelnikiem wszelkiego rodzaju historii o bohaterach
                  i rewolucjonistach, sam więc poczuł się teraz nagle bundowcem i rewolucjonistą
                  – bojownikiem, który przez całe życie w nim drzemał.
                     Nie siedział już w nowym mieszkaniu i nie rozmawiał z żoną, Szejną Pesią. Był
                  wszędzie, gdzie schodzili się Żydzi – na podwórku, na ulicy, w kolejce po żywność,
                  w starych jatkach, gdzie każdą klitkę zajmował inny związek. Pomagał organizować
                  robotników podług zawodów. Roznosił krótkie biuletyny i pisane odręcznie ulotki
                  protestacyjne. Maszerował z Żydami po ulicach i biegał od zgromadzenia do
                  zgromadzenia, bacząc, aby z rozgorączkowanego, bezładnego marszu głodowe-
                  go uformowała się demonstracja. I prowadził ją na swoje podwórko, gdzie miał
                  zapewnioną ochronę Walentina i jego ferajny. Stamtąd prowadził zgromadzonych
                  na sąsiednie, większe podwórze, do strażaków.
                     Zauważył, że okienko klatki schodowej obok jego mieszkania na pierwszym
                  piętrze zwrócone jest właśnie na podwórze strażackie. On był tym, który wyjął
                  skrzydło okna i po raz pierwszy przemawiał do ludzi. Dzięki niemu okienko stało
                  się trybuną wszystkich mityngów głodowych w getcie.
                     Icie Meir nigdy wcześniej nie zastanawiał się, co powiedzieć swoim braciom
                  w getcie. Gdy tylko pojawił się w otwartym okienku i ujrzał morze głów zadartych
                  w jego stronę, słowa same zaczęły mu się pchać na usta. Pozwalał im spływać
                  z warg, jedno słowo ciągnęło za sobą drugie, drugie ciągnęło trzecie, i tak bez
                  końca, długo, jakby wszystkie zawisły na niekończącej się nici smutku i goryczy.
                  Nici, która zaczynała się w jego sercu, a którą tłum na dole chciwymi oczami
                  i uszami ciągnął do siebie. Icie Meir sam nie słuchał swojego głosu i swojej
                  przemowy. Czasem zdawało mu się, że wcale nie mówi tego on, że to syn Srulik
                  stoi obok, płomienny mówca na święcie 1 Maja, dawnych mityngach i masów-
                  kach. Z przyjemnością słuchał głosu Srulika (nie zaś swojego).
                     Icie Meir rozsunął piegowate pięści w powietrzu, otworzył usta, nabrał w płuca
                  wieczornego chłodu. Mętnym wzrokiem zmierzył niebo, które skrywał wieczór,
                  a następnie spojrzał w czerń mas ludzkich na podwórzu.
                     – Bracia Żydzi! – wykrzyknął i usłyszał, jak głos (nie jego) odbija się w ciszy
                  podwórza tępym, przyjemnym echem. – Nasza sytuacja jest zła! Nie może tak



                  11    Aluzja do hymnu Bundu pt. Przysięga, który zaczyna się słowami:
                     „Bracia i siostry, w walce i pracy,
                     Wszyscy – ci dalsi, i ci odlegli,
                     Wspólnie i razem, sztandar już czeka,
                     Powiewa od złości, czerwieni się od krwi!
                     To nasza przysięga na życie i śmierć”.                            181
   178   179   180   181   182   183   184   185   186   187   188