Page 188 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 188

– Mam chyba coś do powiedzenia? – przerwał ze złością.
                  Jej twarz spoważniała.
                  – Tak będzie lepiej dla dziecka. Inni rodzice byliby szczęśliwi…
                  – Nie jestem innymi rodzicami!
                  – Bunim, proszę cię, ucieszmy się chociaż jednym dobrym wieczorem…
                  Nie odpowiedział jej. Nie miał sił odrywać się od dziecka na pół dnia. Szkoła
               znajdowała się po drugiej stronie getta. Oczywiście można tam było bez trudu
               się przedostać. Jednak przechodził go dreszcz na myśl, że może się kiedyś
               przydarzyć zamknięcie przejścia. Że pomiędzy nim a Blimele stanie ogrodze-
               nie z drutów nie do pokonania. Chwile strachu, które dopiero co przeżył, nie
               powinny się powtórzyć. Tego było za wiele. Dziwił się też bardzo Miriam. Czyż
               w pierwszych dniach wojny nie wyglądała go, drżąca, w bramie? Czy sądzi, że
               w getcie nie może się nic stać? Przyszło mu do głowy, że akurat na jej instynkcie
               może polegać. Może wie lepiej niż on, kiedy niebezpieczeństwo czyha, a kiedy
               nie. Mocniej ścisnął rączkę Blimele:
                  – Pośpiewasz chociaż dla taty swoje piosenki?
                  W domu czekała go niespodzianka. Miriam przygotowała czulent z okazji jego
               urodzin. Skończył trzydzieści dwa lata.
                  Mało rozmawiali przy jedzeniu. Nawet Blimele siedziała cicho, pochylona nad
                                             13
               talerzem, zajęta dobrym japcokiem  i brukwią. Pracowała ząbkami i obracała
               językiem, oblizując się co kilka chwil. Była to prawdziwa uczta. Serca wypełnił
               błogi, syty spokój.
                  Wieczorem Bunim odnalazł swój stary, obgryziony ołówek. Gdy tylko Miriam
               zauważyła, że szuka kawałka czystego papieru, poczuła w sobie taką radość,
               że skoczyła do szafy, wyciągnęła z niej parę starych kłębków poprutej włóczki
               i zaczęła dziergać dla Bunima bezrękawnik.
                  Blimele spała w łóżeczku. Obie rączki zarzuciła nad głowę. Stopa wystawała
               spod kołdry. Mała pięta miała barwę szlachetnego, ciepłego różu.
                  Bunim stał oparty o łóżko. Był syty taką sytością, jakiej dawno nie zaznał.
               I czuł, że ta sytość panuje nad nim, obejmuje każdą część ciała, każdą żyłę
               i komórkę mózgu. Chciał z nią walczyć, przeciwstawić się, ale czuł się pokonany,
               poddany, całkowicie przez nią owładnięty. W tej kapitulacji przed radością ciała
               pociągnął ołówkiem po papierze: „Lękam się Ciebie, Boże. Lękam się… Lękam…”
                  Dopadła go złość. Skreślił tę linijkę, napisał kilka innych i też je pokreślił.
               Wyciągnął się na łóżku, zamknął oczy i usłyszał w głębi siebie głos: „Skończyłeś
               się jako poeta, jako pisarz, Symcho Bunimie…” – Odwrócił się do ściany, ukrył
               twarz w poduszce, jakby chciał uciec przed tym głosem. Ale on podążał jego
               śladem: „Zapomnij języka, Symcho Bunimie, zapomnij alfabetu, nie jesteś już
               człowiekiem… ani duszą. Zwierzęciem w klatce jesteś, zwierzęciem, które dziś



         186   13    Japcok – dialektalne określenie czulentu.
   183   184   185   186   187   188   189   190   191   192   193