Page 187 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 187

Bunim długo czekał przy zamkniętych drzwiach chałupy. Podwórko po wszy-
                  stkim opustoszało. Przebiegł przez nie kilka razy, wyjrzał na ulicę. Ulica też była
                  pusta. Kręcił się przed bramą, wytarł okulary, żeby szybciej ujrzeć Miriam i Blimele.
                     Stopniowo ludzie zaczęli wysypywać się z mieszkań, zbierać w grupki i szep-
                  tem rozmawiać. Bunim chodził od jednego wianuszka do drugiego. Był pewien,
                  że żonie i córeczce nic się nie stało, a jednak dławiło go w gardle, serce ściskała
                  twarda obręcz. Szukał wśród dzieci drobnej figurki Blimele, jej brązowej główki
                  z czerwoną opaską we włosach. Był zły na Miriam, że nie ma jej w domu i szykował
                  się do burzliwej kłótni. Jednocześnie wszystkimi częściami ciała czuł przywiązanie
                  do niej i dziecka. A chociaż był przekonany, że nic się nie stało, poddawał się
                  panice. Tęsknił za widokiem ich twarzy pośród innych przechodniów. Było już
                  ciemno. A im więcej czasu mijało, tym mroczniejsza stawała się melancholia,
                  która przysłaniała mu oczy, tym bardziej oczywiste stawało się uczucie, że nie
                  może się pozbierać, nie może odnaleźć równowagi bez Miriam i Blimele.
                     Powtarzał właśnie ich imiona, mamrocząc jednostajną melodię modlitwy,
                  którą przywoływał klientów, gdy wyłoniły się spomiędzy przechodzących ulicą
                  – tak naturalnie i niezauważenie wynurzyły się z nieobecności swoją fizyczną
                  realnością, że Bunim długą chwilę patrzył na nie i nie rozumiał, że właśnie je
                  widzi. Szły powoli i trzymały się za ręce. Blimele podskakiwała i od czasu do
                  czasu zatrzymywała matkę. Miriam spokojnie kiwała na nią palcem, strofowała
                  ją, pouczała.
                     Bunim objął je oczami. Serce ucichło, uspokoiło się. Obręcz wokół niego stopiła
                  się. Nie miał już ochoty złościć się na Miriam. Nie chciało mu się też przypadać
                  do nich i ich obcałowywać.
                     Stały przed nim jakby nigdy nic. A on, jakby nigdy nic, wziął Blimele za rękę.
                  Mała obrzuciła go całym światłem wielkich oczu:
                     – Tatusiu, pójdę do szkoły. Spytaj mamusię – podskoczyła.
                     Spojrzał na Miriam.
                     – A mnie nikt nie pyta?
                     Pokiwała głową zadowolona z siebie.
                     – Przyszło mi do głowy, żeby pójść z nią do domu dziecka. Dlaczego się
                  złościsz? – chwyciła go pod ramię i ufnie spojrzała w oczy. – Nie złość się dziś,
                  Bunimku.
                     – Chcę mieć dziecko w domu – odwarknął zimno.
                     – Tatusiu – Blimele przyszła z pomocą Miriam i zaczęła go uspokajać. – Tam
                  jest bardzo ładnie. Nie musisz się bać. – Gdy zobaczyła, że twarz ojca się nie
                  rozjaśnia, stanęła na palcach i powiedziała: – W domu czeka na ciebie dobre
                  jedzenie. Dzisiaj jest twój dzień, tatusiu. Nie możesz być zły.
                     Mama i córka spojrzały po sobie znacząco. Miriam potajemnie pokiwała
                  palcem na dziewczynkę, a do Bunima zwróciła się ciepło i radośnie:
                     – Dziś jest szczęśliwy dzień. Zobaczysz. Dziecko odżyje. Nie będzie musiała
                  błąkać się po brudnym podwórku. I niech się do tego nauczy piosenek.  185
   182   183   184   185   186   187   188   189   190   191   192