Page 181 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 181
które wznosiły hasła chóralnie. Poza tym ludzie stali rodzinami, trzymali dzieci za
ręce, brali na ramiona, na plecy – choćby na chwilę. Dzieci cieszyły się, radośnie
błyszczały im oczy, z ciekawością przyglądały się przedstawieniu odgrywanemu
przez dorosłych. Zaintrygowane patrzyły, jak twarze rodziców zmieniają się, stają
się napięte, jak oczy spoglądają dziko, złoszcząc się na kogoś innego, nie zaś na
nie, dzieci. Na kogo, tego dokładnie nie wiedziały. Więc również podnosiły piąs-
tki, śmiały się i przedrzeźniały niezrozumiałe hasła. Tu i ówdzie mała duszyczka
była przerażona tą grą, obcymi twarzami rodziców, i wybuchała histerycznym,
ostrym płaczem.
Bunim zadarł głowę i spojrzał, jak zachodzące słońce bawi się czerwonym
ceglanym kominem domu i prześwieca przez rzadki kłębek dymu. Patrzył, ale nie
widział. Jego ciało ściskał tłum, który podobnie jak on nie myślał już o niczym poza
głodem. Jeszcze przed chwilą o nim nie pamiętał. Dopiero rozmawiał o ważkich
sprawach ze sprzedawcą cukierków, tęsknił za obgryzionym ołówkiem. To wszyst-
ko było teraz dalekie, jakby działo się w innym życiu. Teraz burczało w brzuchu,
ściągało wargi, drażniło język. Twarz wykrzywiła mu się, brwi połączyły w jedną
gęstą linię a czoło, pełne bruzd i zmarszczek, pokrywała rozczochrana, szara
jak pył czupryna. Jedną ręką ściskał torbę, drugą wznosił zaciśniętą w pięść.
Krzyczał, a krzyk tłumu zdawał się po tysiąckroć potężniejszy niż jego własny
głos. Również wspólny głód czuło się tysiąc razy silniej niż własny.
Lecz wśród tego gwaru, wśród swojego krzyku, posłyszał głos, który nie krzy-
czał, nie nawoływał, lecz śpiewał. Wznosił najprawdziwszy śpiew. Głos był cienki,
dziewczęcy, czysty i wesoły – wręcz figlarny. Pieśń miała słowa. Bunim skierował
głowę w stronę, z której docierał głos, i pośród innych stojących na jednym z wozów
strażackich ujrzał chłopca w czarnym chałacie i okrągłej żydowskiej czapeczce.
Blady, chudy chłopiec miał twarz starca, oczy dziecka i głos dziewczęcia. Dzie-
cięce oczy śmiały się. Głos spływał z bladych warg, a twarz wykrzywiała się jak
oblicze klauna, który stale stroi nowe miny i grymasy.
Chłopiec wciąż wycierał usta rękawem chałata, rozglądał się bystrymi oczami
i obserwował wrażenie, jakie wywoływał jego śpiew. Ze wszystkich stron, z wozu
i spod niego, spoglądano na chłopca, wzruszano ramionami. Ktoś czasem się
zaśmiał, ktoś inny rozzłościł. Chłopiec nie przejmował się, widząc, że ta czy inna
pieśń nie robi wielkiego wrażenia. Po odśpiewaniu połowy strofy zaczynał nowy
kuplet:
Przyszedł czas, nadeszła bieda,
Już przesądzone, daremny krzyk.
Nas, łódzkich Żydów, na śmierć ktoś wydał,
I najmądrzejszy zgłupieje w mig!
Czasem tłum słuchał uważniej. Na chwilę zapominał o krzyku z podwórza,
o wspólnym podnoszeniu pięści. Teraz wiele twarzy zwracało się w kierunku 179