Page 177 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 177

Dwie osoby na podwórzu rozstały się z życiem za sprawą dyzenterii. Ale Blimele
                  szybko doszła do siebie.
                     Bunim stał się bardziej uparty w handlu, bezczelniejszy wobec klientów.
                  Sprzedawał też na czarnym rynku trochę masła czy miodu z przydziału swojego
                  i Miriam, po czym dokupował dziecku ćwiartkę chleba. Zapomniał o wizycie
                  u poetki Sary Samet i swojej chęci pisania. Znowu czuł się otępiały.
                     Z otępienia po raz drugi wyciągnął go pewien człowiek handlujący po sąsiedzku.
                  Ulicę wypełniał niepokój: ciągnęły nią często głodowe demonstracje przeciwko
                  Rumkowskiemu, więc Bunim był zdenerwowany. Dokuczał mu głód, a gdy ten
                  własny głód napotykał jeszcze głód przechodzącego tłumu, stawał się dziki, po
                  tysiąckroć zwielokrotniony i nieznośny.
                     Działo się to, gdy zmęczony krzykiem opierał się o mur. O bieganiu w po-
                  szukiwaniu wozów nie mogło już być mowy. W ostatnich dniach nigdzie nie wi-
                  dziano konwojów z prowiantem. Tłum był zły i obawiano się, żeby nie rzucił się na
                  wozy i wszystkiego nie splądrował. Transporty przychodziły nocą, gdy getto spało.
                     Bunim obserwował przechodniów i miał ochotę zerwać się z miejsca, pobiec
                  z nimi. Jednak nie ruszył się. Musiał zostać. Nie mógł walczyć równocześnie
                  z głodem i poczuciem winy. Wówczas zbliżył się do niego niewysoki Żyd o wątłej,
                  rzadkiej bródce. Na szyi miał zawieszoną skrzyneczkę, w niej zaś, pod szkłem,
                  leżały domowej roboty cukierki. Chociaż nie zachwalał swojego towaru tak głośno
                  jak Bunim, widocznie nie mając na to sił, tak jak inni handlarze miał przecież
                  melodię, którą zapraszał klientów do kupowania. Melodia była przeciągła i ła-
                  godna. Bunim znał ją, tak jak wszystkie. Człowieczek zaśpiewał do niego jedno
                  monotonne zdanie, co jakiś czas zmieniając kolejność słów, ale nie treść: – Ludzie,
                  pokrzepcie serce! – albo: – Ludzie, pokrzepcie życie! – stukając jednocześnie
                  palcem w szybkę kryjącą irysy i toffi domowej roboty.
                     Mały Żyd oparł się o mur obok Bunima i podniósł ku niemu twarz z długą, rzadką
                  bródką: – Będzie pan tu stał cały dzień, miły sąsiedzie, co? Nie ma wozów, żeby
                  je gonić, co? – Bunim zmierzył go ostrym spojrzeniem, chciał go zapytać, czemu
                  go to interesuje. Człowieczek nie przejął się jego surową miną: – Zauważyłem, że
                  pan jeszcze niczego nie sprzedał… – Bunim już był mu gotów powiedzieć, żeby
                  się odczepił, ale wyraz twarzy rozmówcy wydawał się dziwny. Malował się na niej
                  ból, intymne, ojcowskie współczucie: – Wie pan – Żyd kontynuował przemowę
                  – nigdy nic pan do mnie nie powiedział, ale ja często na pana patrzę. Słucham
                  melodii, którą przywołuje pan klientów. Oczywiście, o ile nie wydziera się pan
                  wniebogłosy. – Nachylił się do Bunima. – Już ją kiedyś słyszałem. To melodia
                  modlitwy, prawda? Bunim wzruszył ramionami. – Nie wie pan, co to za melodia?
                  Nie słyszy pan, co sam śpiewa?
                     – To dla pana jest śpiew? – Bunim nie potrafił się już powstrzymać.
                     – Panie Boże! – Mały Żyd kręcił głową, a wątła, długa bródka kręciła się
                  wraz z nią. – Jeszcze jaki śpiew! Sam pan nie słyszy, co? Nie szkodzi – jego
                  twarz pojaśniała łagodnością. – Taka melodia nie ginie. Są uszy, które słyszą.     175
   172   173   174   175   176   177   178   179   180   181   182