Page 173 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 173

1
                  w twarz Matki Boskiej w niszy kościoła i pozwalał wzrokowi osunąć się na słupy
                  i druty u jej stóp. Ze wszystkich stron chwytał słowa – wrzaski, tumult dzieci,
                  kłótnie kobiet. Dostrzegał kolor powietrza, barwę dalekiego nieba, zmieniającą
                  się wraz z godzinami dnia, jakby przed jego oczami trwał spektakl ze słońcem
                  w roli głównej. Spoglądał ku górze, podśpiewując pod nosem melodię małego
                  handlarza sacharyną, który tuż obok wołał dziewczęcym głosem:

                     Sacharyna, oryginalna sacharyna!
                     Sacharyna, sześć za dychę się zaczyna!

                     Bunim nucił tę przyśpiewkę do słońca, jakby to jemu zachwalał sacharynę.
                  W pewnej chwili jego głos przeszedł w głos nastoletniego młodzieńca, który
                  przechodzi mutację:

                     Niemal kilowe, tylko wyborowe,
                     Jak całe bochny, kloce gotowe,
                     Cukierki! Toffi! Toffi!

                      – Toffi! Toffi! – wołał Bunim do słońca i stukał nogą w rytm młotów, które
                  mocowały druty na słupach obok nowego mostu.
                     Czasem polecał słońcu swój własny towar – spodnie, skarpetki, kawałki mydła.
                  I on miał melodię wabiącą klientów. Tak się z nią zrósł, że często nie wiedział,
                  czy rzeczywiście śpiewa, czy to tylko w nim, w środku, coś tak rozbrzmiewa.
                     Getto zaczynało oddychać w nim, więc nie musiał go już komentować. Wszyst-
                  ko, co w jego umyśle miało kształt myśli, orbitowało wokół odrobiny ciepłego
                  posiłku, wieczornej godziny, gdy całą trójką usiądą do stołu i zastukają łyżkami.
                  Wszystko, co miało w jego mózgu pozór myśli, kręciło się wokół pytania, w jaki
                  sposób zdobyć trochę drew, aby ugotować coś ciepłego. Jego umysł zajmował
                  się tylko wychudłymi biodrami Miriam, jej zanikającymi piersiami… I wciąż za-
                  okrąglonymi, różowymi policzkami Blimele.
                     Teraz on i Miriam śnili pokrewne sny. I on widział słupy z drutami, druty ze
                  słupami. Ale w jego snach zamieniały się one w drążki i siatkę klatki. Siebie
                  samego widział zaś kręcącego się w niej niczym zwierzę wokół własnego ogo-
                  na. Wył i warczał, rzucał się na siatkę z drutów i odbijał od niej. Nigdy jednak
                  nie wiedział, co to za zwierzę: czy jest niezdarnym niedźwiedziem, lampartem,
                  wilkiem czy po prostu małpą. Jedno wiedział – że z głodu i gorączki ma ochotę
                  odgryźć własny ogon. A z zewnątrz, zza prętów klatki, spoglądała zielona twarz,




                  1    Przed kościołem katolickim przy ul. Zgierskiej stoi na cokole (nie w niszy) figura przedstawiająca
                     patronkę świątyni. W czasie, gdy dzieje się akcja powieści, kościół formalnie nie należał do getta,
                     jednak księża musieli opuścić budynki już w 1940 r., a w 1942 r. w świątyni urządzono magazyn.  171
   168   169   170   171   172   173   174   175   176   177   178