Page 172 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 172

– włożyła powoli ręce i wyjęła bulwę. Ważyła ją w rękach, obdarzając Bunima
               jasnym spojrzeniem: – Sprzedałeś cały towar Bunimku? – nazwała go tak pier-
               wszy raz od długiego czasu.
                  Powiódł wzrokiem po mieszkaniu i dostrzegł Blimele. Przypadł do niej, złapał
               ją na ręce i skrył opuchniętą, spoconą twarz w jej gibkim ciałku.
                  Blimele przestraszyła się: – Tatusiu, puść! – jej cienki głosik łamał się. –
               Chcę zejść! Wybuchnęła płaczem. Nie puścił jej, gładził brudnymi palcami jej
               jedwabiste włosy, całował chciwymi wargami czoło, oczy, bródkę. Ściskał ją tak
               mocno, jakby chciał wcisnąć w siebie. – Tatusiu, jesteś gorący, jesteś mokry! –
               Blimele broniła się. – Kłujesz buzią, kłujesz płaszczem, tatusiu! – Płakała, ale
               w wilgotnych, załzawionych oczach tkwiło już przeświadczenie, że oto wrócił jej
               prawdziwy tata. W końcu wyrwała mu się z ramion. Stanąwszy na podłodze tylko
               chwilę przyglądała mu się z boku. Potem sama ostrożnie zbliżyła się do niego,
               włożyła rączkę w jego rękę i nie puszczała.
                  Miriam obrała brukiew, która złocista i jasna lśniła niczym kawałek słońca.
               Wkrótce stół został przykryty obrusem i znalazły się na nim trzy talerze. Usiedli.
               Miriam pokroiła brukiew, na każdym talerzu położyła kilka kawałków: – Kiedyś
               żarły to świnie – wesoło gryzła swój plasterek.
                  Bunim nie odezwał się. Patrzył na obrus. Tak, nawet tu Miriam nie utraciła
               zdolności zamieniania posiłku w ceremonię. Teraz, w tej chwili, dziwił się jeszcze
               bardziej. Wydawało mu się, że w jej krwi płynie fragment Talmudu, w którym
               mowa o ołtarzu zapewniającym Izraelowi wybawienie w czasie istnienia Świą-
               tyni i o domowym stole, który zastąpił ołtarz. Przeżuwanie kawałków brukwi
               nie przypominało mu zwykłego jedzenia. To był rodzaj bożej służby, modlitwy,
               pienia, chwalby życia. Przysłuchiwał się chrupaniu w ich ustach. Kropelka soku
               wypłynęła z wilgotnej buzi Blimele. Słodki sok był wyczuwalny na jego własnych
               zębach i języku, płynął w jego żyłach, we krwi, leczył jego duszę. Radość jedzenia
               była ogromna.
                  Bunim biegał codziennie na ulicę. Stał kilka godzin, zaczepiał przechodniów,
               zachwalał znoszone spodnie, skarpetki, mydło. Jeśli Miriam miała jeszcze co po-
               dać do stołu, po kilku godzinach zdzierania gardła opierał się o mur, odpoczywał
               i po chwili wracał do pracy. Jednak gdy jedzenie się kończyło, około południa
               zaczynał biegać po ulicach i szukać kolejnego wozu z brukwią, ziemniakami,
               kapustą czy nawet węglem. Nie zawsze szczęściło mu się tak jak pierwszego
               dnia. Czasem wozy były tak skrzętnie pilnowane przez Służbę Porządkową, że
               poza kilkoma ciosami pałką niczego nie zyskiwał. Innym razem na horyzoncie
               nie pojawił się żaden wóz.
                  Czuł się już tak zżyty ze swoim zajęciem, że wydawało mu się dziwne to, że
               wcześniej mógł całymi dniami kręcić się bez celu. Gdy odpoczywał, nie nawie-
               dzały go żadne myśli, ani pocieszające, ani przygnębiające. Gdy tak stał oparty
               o mur, czuł się po prostu częścią ulicy, kawałkiem getta. Przyglądał się twa-
         170   rzom przechodniów, przysłuchiwał krzykom otaczających go handlarzy, patrzył
   167   168   169   170   171   172   173   174   175   176   177