Page 171 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 171
jakby wydelikatniał w promieniach słońca. Znowu nie sprzedał przez cały dzień
ani kawałka mydła, żadnej pary skarpetek ani znoszonych spodni. Zmęczył się
nawoływaniem i krzykiem głodu we własnym wnętrzu. Przyciskając plecy do
muru, poczuł zazdrość wobec kamieni chodnika. Stać się kamieniem, stać się
murem, tego pragnęło jego ciało. Ukryte życzenie wszystkich członków – stać
i nie wiedzieć, że się stoi, czuć na sobie słońce i nie wiedzieć, że świeci. Czuć
deszcz i nie wiedzieć, że się moknie. Być i nie wiedzieć, że się jest.
Zauważył wóz jadący środkiem drogi. Stosy ziemniaków i brukwi olśniły jego
oczy i wzbudziły w nim nowy zamęt. Grupa chłopaków ze Służby Porządkowej
szła po obu stronach wozu i machała pałkami, odpychając biedaków biegnących
w ślad za nim z nadzieją na pochwycenie spadającego ziemniaka lub brukwi.
Bunim obserwował tę scenę, spoglądał na stosy zgromadzone na wozie, a serce
drżało w nim na widok każdego ziemniaka kołyszącego się gdzieś na szczycie.
Nagle znalazł się na środku ulicy. Biedacy wokół niego krzyczeli, rzucali się
ze wszystkich stron na staczające się ziemniaki, wybierali z rynsztoka, spod
nadjeżdżających wozów, ścierali się, kotłowali i biegli dalej. Bunim także rzucał
się to z tej, to z drugiej strony wozu, wodził wzrokiem za stosem bulw, oceniał,
który ziemniak oderwie się i spadnie. Jednak za każdym razem przypadał do
niego zbyt późno. Ktoś inny był szybszy. Pot ciekł mu po czole. Przeklinał ciężki
zimowy płaszcz, który miał na sobie. Futro płaszcza kłuło i uwierało szyję. Bunim
rozsunął poły, ale tym bardziej przeszkadzały mu biec. Plątały się między nogami,
wpadały pomiędzy innych biegnących, a za każdym razem, gdy się schylał, ktoś
je przydeptywał.
Przez gruby płaszcz poczuł uderzenie w plecy. To policjant ze Służby Porząd-
kowej uraczył go ciosem i odepchnął na bok. Uderzenie jeszcze bardziej Bunima
rozgrzało. Po chwili znów znalazł się przy wozie, sztywnymi, drżącymi palcami
chwycił brukiew i wepchnął ją do torby. Dłonie znów znalazły się na wozie. Druga
brukiew wylądowała obok pierwszej. Razy sypały się ze wszystkich stron. Ciepły
zimowy płaszcz stał się pancerzem. Im silniej go bito, tym szybciej ręce sięgały
do stosu na wozie i ściągały bezkształtne, jadalne bulwy.
Ktoś chwycił go za futrzany kołnierz, szarpnął za połę płaszcza. Był uwię-
ziony. Silny cios w plecy przewrócił go. Ciągnięto go i targano, szarpano za ręce.
Wóz oddalał się. Prowadzono gdzieś Bunima, ale się bronił, walczył jedną ręką,
w drugiej ściskając torbę. W pewnej chwili wyrwał się z uścisku i zaczął uciekać.
Goniono go, krzyczano. Ale jego nogi były szybsze. Czuł taką siłę i lekkość, jakby
poły płaszcza stanowiły parę skrzydeł. Wpadł na nadchodzących przechodniów.
Przewrócił się, wstał i znowu ruszył biegiem. W bramie na Lutomierskiej drogę
zaszła mu kobieta owinięta chustą, jakby czekająca tu na niego: – Dajcie chociaż
ziemniaka! – uwiesiła się na nim.
Zrzucił ją z siebie. Po chwili był w domu. Miriam wlepiła w niego oczy: – Tak
wcześnie? – Na zewnątrz wciąż było jasno. Zauważyła wypchaną torbę i jej twarz
pojaśniała. Radośnie podeszła do niego i obmacała zawartość: – Brukiew? 169