Page 170 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 170
Przyszedł poranek, gdy oboje wstali z przeświadczeniem, że nie tylko oni,
ale także Blimele nie dostanie tego dnia niczego ciepłego, bo Miriam od dwóch
dni niczego nie sprzedała. I Bunim nagle dostrzegł swoją żonę. Jej widok w po-
rannym świetle niczym krzyk wdarł się do jego oczu, przeciął mu serce. Bunim
w mgnieniu oka wrócił do niej i do Blimele. Wyskoczył z łóżka, założył ubranie
i chwycił torbę z towarem Miriam: – Idę na ulicę – rzucił. – Ty zostań w domu.
Stanął niedaleko miejsca, gdzie zwykła stać Miriam, i bez szczególnego
namysłu jął zachwalać towar. Wołał z taką bezczelnością, taką zapalczywością,
jakby sam siebie chciał przekrzyczeć. Tak jak inni handlarze zaczepiał przecho-
dniów, demonstrował im dobry materiał starych spodni, machał przed oczami
parą męskich skarpetek. W sercu czuł się dumny jak mężczyzna i poniżony
jak żebrak. Ludzie go omijali. Może nikt nie potrzebował akurat skarpetek ani
znoszonych spodni, a może dlatego, że było coś odpychającego w jego wyglą-
dzie, w bezczelnym, natrętnym dopominaniu się, w głosie brzmiącym żądaniem.
Odsuwano się od niego albo go odpychano, nie spoglądając w ogóle na towar.
Po dwóch godzinach nawoływania i zachwalania towaru, zapał osłabł.
Bunim zmęczył się, przestał krzyczeć, przysunął się do ściany, oparł o nią barkami
i patrzył przed siebie. Przestał widzieć twarze, rozróżniać ludzi. Ulica zatarła się
i płynęła przed nim jak mętna, ciemna rzeka. Był pogrążony w sobie i zagubiony.
Nie trwało to długo. Nagle coś rytmicznie zadudniło. Coś, co przerwało myśli
– dźwięk młotów uderzających o kamień i o drewno. Dostrzegł ludzi pracujących
przy moście i natychmiast poczuł, jak głód w pustym żołądku zaczyna dopominać
się zaspokojenia. Obeschły język pragnął czegoś. Bunim wsłuchiwał się w ude-
rzenia, w siebie, kiwał głową i mamrotał do rytmu, widział, jak świeże, szarozielone
słupy stają się bochenkami chleba – długimi, smacznymi, prosto z pieca. Miał
ochotę wgryźć się w nie zębami i połknąć wraz z drutem kolczastym.
Tego dnia sprzedał kilka kawałków mydła. Blimele dostała trochę ciepłej
strawy. On i Miriam cały dzień wlewali w siebie garnuszki kawy, a zęby dostały
tylko porcję kilku kawałków z ostatniego plasterka brukwi.
Nazajutrz poszedł w to samo miejsce. Gdy zmęczył się zachwalaniem towaru,
zaczepianiem przechodniów, i oparł na chwilę o mur, nie błądził już w zakamar-
kach duszy. Umysł przestał pracować. Nie przychodziły mu na myśl karty Ge-
mary, rozważania i komentarze. Ulica nie była już przepływającą rzeką. Bunim
stał przy krawędzi chodnika – on, który czuł intensywność całej swojej istoty,
a przecież nie był sobą. Jego jaźnią stał się żołądek. Nic więcej. Świadomość, że
dziś wieczorem znowu nie zje ciepłego posiłku, wciąż powiększała jego żołądkowe
ja. Wszystko, co sobą reprezentował, było doskwierającą, wewnętrzną pustką.
Pustką, która ciągnie do ust, każe suchemu językowi poruszać się w pragnieniu,
a zębom – zgrzytać żądzą miażdżenia pokarmu.
Zapadał zmrok. Wieczór późnego lata. Słońce grzało jeszcze i złociło każdy
kamień chodnika, jakby chciało ogrzać wszystkie ziarenka pyłu. Niektóre ka-
168 mienie skrzyły się radośnie. Mur, o który opierał się Bunim, wydawał się miękki,