Page 169 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 169
Miriam rzeczywiście co noc widziała we śnie rząd słupów i czuła, jakby wraz
z drutami otaczały ją i ściskały jak pajęczyna zaciskająca się wokół muchy. Często
krzyczała przez sen. Bunim budził się przestraszony. Nigdy nie opowiedziała mu
o swoim koszmarze prześladującym ją każdej nocy.
A napięcie między nią a Bunimem rosło dzień po dniu. Nie potrafiła wybaczyć
mu jego zachowania. Czyż nie było jasne, że to on powinien martwić się o utrzy-
manie rodziny, a nie ona? On sam też to wiedział. Wiedział, że nie do niego należy
karmienie Blimele i sprzątanie w domu, chociaż to właśnie robił. Gdy tylko kończył,
brał Blimele za rączkę i wybiegał z nią na ulicę. Zawsze w stronę przeciwną do
placu, na którym stała Miriam. Ciągnął za sobą dziecko z impetem, jakby bał
się gdzieś spóźnić. Przestraszona Blimele stawiała drobne, pospieszne kroczki
przy obcym ojcu, obawiając się podnieść ku niemu głowę. Przed oczami Bunima
majaczyła żółta łata na płaszczu córki, która wzmagała w nim poczucie winy. Lecz
im bardziej czuł się winny, tym bardziej złościł się na Miriam. Denerwowało go,
że jest tak uparta, stanowcza. Zazdrościł żonie, że potrafi żyć chwilą, odnaleźć
się w niej, dać sobie radę. Im więcej siły odkrywał w Miriam, tym większą czuł
do niej złość.
Gdy spotykali się wieczorem przy posiłku, unikali patrzenia sobie w twarz.
Dopiero gdy odkrywał, że oddaje mu, jak miała w zwyczaju, więcej gęstego ze
wszystkimi ziemniakami i kluskami, sama zaś nakłada sobie tylko trochę rzad-
kiego, wybuchała burza.
– Nie poświęcaj się dla mnie! – irytował się.
Odpowiadała mu krzykiem i wyrzutami, dlaczegóż to zaniedbuje dom, dlaczegóż
podłoga jest niezamieciona, jakby krzykiem chciała mu pokazać, że nie zamie-
rza się dla niego poświęcać. Wówczas podnosili już głowy i spoglądali na siebie
nienawistnymi spojrzeniami. Nie słyszeli gorączkowych słów, jakie pomiędzy nimi
padały. Gotowało się w nich, kipiało. A im więcej krzyczeli, im bardziej się krzyw-
dzili i ranili słowami, tym ciężej robiło się na sercu, i tym trudniej było zatrzymać
rwący potok pretensji. Płonęli ogniem. Dopiero gdy zauważali, że między nimi drży
dziecko, biega przestraszone od jednego do drugiego i prosi ze łzami w oczach:
„W brzuszku mi burczy, mamusiu… W brzuszku mi burczy, tatusiu. Mamusiu,
pocałuj tatusia… Tatusiu, pocałuj mamusię…” – w jednej chwili zaciskali wargi
i tamowali potok skarg, zapadając w ciężkie milczenie.
Nocą przypadał do niej głodny i stęskniony, z gniewną pasją. Jakaś siła popychała
ich do siebie wbrew woli, a nawet na złość jej. Przywierali do siebie i szeptali nic
nieznaczące słowa oddania. Łóżko zaczynało być miejscem błgosławionej ucieczki.
Głodne, gniewne dni i gorące noce wykańczały ich oboje. Wokół okrągłej
twarzy Miriam zakwitły srebrne pasma włosów. Miała wciąż pulchne policzki
i młodą, świeżą cerę, ale pod oczami utworzyły się wilgotne worki. Same oczy
straciły blask. Były zaciągnięte lekką mgłą i zaczerwienione. Ubrania zaczęły
wisieć na jej ramionach i biodrach, piersi, niegdyś tak uniesione i pełne, zniknęły
zupełnie pod fałdami sukni. 167