Page 168 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 168

naśladowania Miriam. Przede wszystkim zaś nienawidził łagodnego, promiennego
               spojrzenia aksamitnoniebieskich oczu.
                  Blimele zaczęła się go bać. Gdy był w domu, chowała się w kącie przy Miriam.
               Przestała się nawet bawić w jego obecności. Spoglądała na niego ukradkiem
               z kryjówki i dziwiła się, czy to ten sam tatuś. Fantazjowała, że jej prawdziwy tatuś
               poszedł gdzieś, a tymczasem, do jego powrotu, ktoś obcy nosi jego ubrania i mówi
               jego głosem. Czasem nasłuchiwała przy drzwiach, czy prawdziwy tatuś nie idzie.
                  Dla Miriam „ucieczki” Bunima nie były niczym nowym. Nigdy nie rozumiała,
               co się z nim dzieje, gdy nagle oddalał się od niej i dziecka, chociaż fizycznie po-
               zostawał blisko. Częściowo przypisywała to jego przeczulonej naturze, słabości,
               która polegała na rozdmuchiwaniu każdego doświadczenia i dręczeniu się nim
               do przesytu. Była to jedna z cech Bunima, która nigdy jej się nie podobała.
               Zdawała sobie jednak sprawę, że musi mieć związek z jego pisarstwem, wobec
               czego darzyła te jego nastroje rodzajem zimnego, zazdrosnego szacunku. Za-
               wsze w takich momentach starała się cierpliwie poczekać, aż znów wróci do niej
               i Blimele, powróci „do domu”.
                  Wiedziała, że pójście do getta, które mocno wstrząsnęło nią samą, podobnie
               jak innymi Żydami, ze względu na naturę Bunima oddziałało na niego jeszcze
               silniej. Wiedziała, że tym razem powinna wykazać więcej cierpliwości, przecze-
               kując jego „nieobecność”, lecz akurat dziś miała jej mniej niż kiedyś. Bunim po
               wypisaniu dziesiątków „podań” i trwającym jakiś czas bieganiu po biurach wy-
               dawał się nie mieć serca do dalszego szukania pracy. Miriam zaś nie wiedziała,
               co robić. Gdy próbowała mu czynić wyrzuty, pobudzić złym słowem i przywrócić
               do rzeczywistości, on uciekał z domu. Zrozumiała, że musi dać sobie radę sama.
                  Zaczęła handlować mydłem, męskimi skarpetkami i starymi spodniami.
               Getto pełne było małych straganów i handlarzy ulicznych. Ich liczba była tak
               duża, że na części ulic zajmowali całą długość murów. Szarpali przechodniów
               za rękawy, reklamowali towar śpiewnymi, ochrypłymi głosami, przez większość
               czasu kłócąc się lub gadając.
                  Miriam stanęła ze swoim towarem niedaleko kościoła po stronie Lutomierskiej,
               aby móc co kilka godzin zajrzeć do domu. Klienci zdarzali się rzadko, miała więc
               dość czasu na spory ze stojącymi obok przekupkami albo na obserwowanie ulicy,
               a zwłaszcza przyglądanie się żydowskim robotnikom budującym most, który miał
               zastąpić bramę, przez którą przechodziło się na drugą stronę getta. Przyglądała
               się także Niemcom pilnującym robotników. Widziała, jak przesuwane są słupy,
               jak nawija się na nie druty.
                  Miriam nie rozmyślałaby tak bardzo o słupach, do których oko zdążyło się już
               przyzwyczaić, gdyby nie kobieta stojąca obok – okutana futrem, przygarbiona
               handlarka sacharyną. Ta uważała za swój święty obowiązek co chwilę podska-
               kiwać, szturchać ją łokciem, wywracać oczy ku niebu i wskazywać na druty:
                  – Widzi? Stryczek na szyję nam założyli, szubienice stawiają. Każdy słup to
         166   szubienica dla Żyda…
   163   164   165   166   167   168   169   170   171   172   173