Page 156 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 156

– zaciekawione, niepewne. Wyciągnął do mnie długą, szczupłą rękę i poczułem
               nieprzyjemny dotyk jego chłodnych, wilgotnych palców: – Nadzia mi o panu
               opowiadała... I z tego, jak pan podbiegł do łóżka... – Może powinienem był się
               zmieszać po takiej uwadze. Nie zmieszałem się. Puścił moją rękę i spostrzegł
               plamy farby, jakie na niej zostawił. – Oj, proszę wybaczyć – otarł palce o mate-
               riał fartucha malarskiego, który miał na sobie, a potem jego brzegiem zaczął
               pocierać mi rękę. – Właśnie pracuję. – Zwrócił swój spiczasty nos w kierunku
               okna.
                  Stały tam duże sztalugi, na nich płótno, na którym rysowały się niedokończone
               kontury twarzy. Chłopięca twarz otoczona nieforemnymi kolorowymi plamami.
               Z całej twarzy jedynie oczy były gotowe i spoglądały na mnie z góry z głęboką
               powagą, a zarazem z czarującą dziecięcą nieśmiałością.
                  Przysunąłem się bliżej. Człowieczek wybiegł przede mnie. – Ten chłopak
               intryguje mnie już od kilku dni – przesunął spiczastym palcem po płótnie – to
               cudowne dziecko. Ma piętnaście lat. Drugi Einstein. Przepytywali go najwięksi
               profesorowie matematyki. Zazwyczaj maluję go na dole, przy wyschniętej studni,
               gdzie go zobaczyłem po raz pierwszy. Ten sposób siedzenia, ułożenie głowy, wyraz
               oczu, które spoglądają w książkę, a jednocześnie jakby czytały coś poza nią.
               Forma ciała, forma studni z kołowrotem... Rozumie pan? Wspaniała harmonia
               w dysonansie.
                  Wychyliłem się przez otwarte okno. Przed moimi oczami roztaczał się inny
               niezwykły obraz. Widziałem miasto poza gettem: kościoły, ulice, tramwaje, a bliżej
               – druty. Wąż słupów biegnących aż tu, dosłownie pod sam dom. Wychyliłem się
               jeszcze bardziej i dostrzegłem zielony mundur, lufę karabinu, hełm. Przyszło mi
               do głowy, że temu niemieckiemu żołnierzowi musi być gorąco nie do wytrzymania.
               Na pewno wszystko by oddał za łyk wody.
                  Jeszcze lepiej odczułem chłód obszernego pokoju. – Czy mógłbym dostać
               szklankę wody? – poprosiłem. Na razie nie miałem ochoty stamtąd wychodzić.
               Chciałem przysiąść choć na kilka minut.
                  Człowieczek uchwycił moje tęskne spojrzenie w stronę staromodnego,
               wyściełanego fotela: – Proszę, niech pan usiądzie. – Ożywił się i wyszedł po wodę.
                  Nie czekając, usiadłem. Z obrazów na ścianach spoglądały na mnie twarze.
               Typy i sceny z getta. Osobno, oparty o ścianę, stał potężny portret prezesa Rum-
               kowskiego. Wyglądało, jakby wyrastał ponad domki, ponad krajobraz getta. Nie
               mogłem się nadziwić podobieństwu tego obrazu do portretów Prezesa autorstwa
               Gutmana.
                  Oglądając inne płótna, zauważyłem jednak różnice między nimi a malarstwem
               Gutmana. Gutman jest bardziej tradycyjny i realistyczny. Bardziej narracyjny,
               ilustracyjny. Obrazy na ścianach były niespokojne, poszukujące, symboliczne
               i poetyckie. Pokrywała je jakby mgła stapiająca w całość formę, kolor i nastrój,
               tylko gdzieniegdzie ostre pociągnięcie jaskrawą farbą, niczym bolesny krzyk.
         154   Część obrazów coś mi przypominała, ale nie wiedziałem co.
   151   152   153   154   155   156   157   158   159   160   161