Page 157 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 157

– Pan patrzy na moje prace? – Podał mi szklankę wody, a jego niespokojne
                  oczy biegały po ścianach. – Śmiesznie wygląda, że tak je rozwiesiłem, ha? To
                  taka słabostka. Rozumie pan? Przed wojną nigdy tego nie robiłem. Komu by
                  wtedy przyszło do głowy pokrywać ściany własnymi obrazami? Ale tu... Sam
                  sobie w ten sposób dotrzymuję towarzystwa, rozumie pan?
                     – Mieszka ze mną malarz, Gutman – powiedziałem. – Zna go pan?
                     – Pewnie, że go znam. Tu w getcie spotkałem go już kilka razy.
                     – Dam mu pański adres.
                     – Niech pan się nie trudzi. On zna mój adres. Ale nie przyjdzie.
                     – Skąd pan wie?
                     – Może mi pan wierzyć. – Zacząłem nalegać, aż rzekł: – Mogę panu powie-
                  dzieć, dlaczego. – Zamrugał małymi, przenikliwymi oczkami. – Nie uważam tego
                  za sekret. Jestem chory. Rozumie pan? Rozchorowałem się tej zimy. To mnie wypa-
                  la. Jest pan przecież lekarzem. Wie pan, że jedyne, co może mnie uratować, to
                  jedzenie... Muszę jeść i malować. – Upadł na sofę. Oparł ramię o brzeg wielkiego
                  portretu Rumkowskiego, skurczył się, a jego garb zrobił się jakby większy. Twarz
                  mu pozieleniała. Spiczasty nos całkiem zasłonił nieforemne usta: – Pracuję dla
                  Kripo. – Gwałtownie poruszył się na siedzeniu. – Niech się pan nie boi. Nie jako
                  donosiciel... Nie. Niemcy dają mi fotografie swoich żon i dzieci, a ja im maluję ich
                  portrety. Nikogo nie krzywdzę, słyszy pan? Jeśli mogę się uratować za pomocą
                  ołówka, odrobiny farby i nasmarowania czyjejś twarzy, muszę to zrobić. Rozumie
                  mnie pan, doktorze? Muszę żyć. Jestem dobrym malarzem, może mi pan wierzyć.
                  Muszę mieć farby. Dostarczają mi, ile mi trzeba, płótna też mam od nich. Mają
                  mnie w ręku. Ale to w końcu przecież jest los wszystkich Żydów. Nie różnię się
                  od tych, co pracują dla Niemców w warsztatach. I jeśli chce pan wiedzieć... Nie
                  różnię się od pana, doktorze, bo, nie oszukujmy się, lecząc Żyda, leczy pan tylko
                  maszynę dla Niemca... – Popatrzyliśmy na siebie. Nie oczekiwał oceny. Szukał
                  potwierdzenia. Był zdenerwowany i przeciągał palcami po długich włosach: – Jeśli
                  moi przyjaciele z tego powodu mnie opuścili – zakończył – to trudno. Zapłacę tę
                  cenę... – przerwał i przesunął się na brzeg sofy, bliżej mnie. – Co to może być,
                  doktorze, że ciągle mam gorączkę, ha? Czasem mniej, czasem więcej. Szcze-
                  gólnie w nocy... I tak się pocę. Wiadra wody się ze mnie leją. – Przypomniałem
                  sobie o ostatnim pacjencie, którego miałem jeszcze odwiedzić i wstałem. – Nie
                  proszę, broń Boże, by mnie pan badał – też zerwał się z sofy i zabiegł mi drogę.
                  – Tylko jedno pytanie. Nie musi mi pan odpowiadać...
                     – Proszę się rozebrać – oświadczyłem apatycznie.
                     W chwilę potem błysnęły mi przed oczami blade, zgarbione plecy, przyłożyłem
                  do nich ucho, potem do zapadłej, skrzywionej klatki piersiowej. Puls miał przy-
                  spieszony, nie wiedziałem, czy ze zdenerwowania, czy z gorączki. Jego oddech
                  też mi się nie podobał. Spiczasty nos był tuż przy mojej twarzy. Małe oczka nie-
                  spokojnie błądziły po mnie. Znowu poczułem wielkie zmęczenie, a mózg mój był
                  zdrętwiały niczym zmrożone jezioro. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć.  155
   152   153   154   155   156   157   158   159   160   161   162