Page 155 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 155

mężczyźni ruchliwi, ogarnięci paniką. To potwierdza mój pogląd, że dom jest
                  dzisiaj o wiele bardziej zależny od kobiety niż kiedyś. Bez kobiety mężczyzna
                  w getcie jest nie tylko bezradny jak dziecko, lecz wręcz skazany. Według mnie
                  życie tutaj zniesie tylko ten, kto nauczy się od kobiety domowej dyscypliny, ładu,
                  umiaru i ograniczania się.
                     Czasem prosiłem o łyk czegoś zimnego. Niezbyt to pomagało. Od szklanek
                  wody, którą łapczywie połykałem, oblewałem się tylko potem. Chętnie chodziłbym
                  w samej koszuli. Ale nie miałem do niej przyszytej gwiazdy. Więc dusiłem się
                  w upale. Wszystko bym oddał, by gdzieś się wyciągnąć – w chłodnej piwnicy, na
                  kamiennej podłodze – i zamknąć oczy. A był to dopiero początek moich wizyt
                  domowych.
                     Kiedy doszedłem prawie do końca, nie wytrzymałem. Miałem jeszcze jednego
                  chorego do odwiedzenia i właśnie po drodze do niego przyszło mi do głowy, by
                  wpaść na górę do Nadzi, chociaż na chwilkę. Napadło mnie to nagle – w marszu,
                  w stężonej mazi świata wokół mnie i we mnie, w żarze ulicy. Zatęskniłem za
                  dzieckiem i szedłem jak wędrowiec na pustyni, który przyspiesza kroku, nie
                  zważając na zmęczenie, gdy z daleka widzi oazę. Wydawało mi się, że jedno
                  spojrzenie na maleńką istotkę odświeży mnie lepiej niż litry wody.
                     Zapomniałem, że Nadzia jest jeszcze w pracy. Wiedziałem, że zostawia dziecko
                  u sąsiada – ale jak tu pukać ludziom do drzwi, wspinać się na piętra. Odszedłem
                  sprzed jej mieszkania z uczuciem, że ten dzień nigdy się nie skończy. Nagle
                  usłyszałem płacz, jakby skomlenie, miauczenie... I wiedziałem, że to ta istotka,
                  do której mnie tak ciągnie. Zapomniałem o zmęczeniu i wbiegłem po schodach,
                  napędzany jakąś dziwną siłą. Podążając za płaczem, dotarłem na ostatnie piętro;
                  zapukałem do czyichś drzwi. Ktoś mi otworzył. I ledwom się obejrzał – już stałem
                  przy wielkim, drewnianym łóżku. Leżała na nim na pieluszce naga dziewczynka,
                  szlochała i wpychała piąstki do buzi.
                     – Matka zaraz przyjdzie ją nakarmić – odezwał się ktoś za moimi plecami.
                     Od razu się połapałem, w czym problem małej krzykaczki. Przy policzku miała
                  buteleczkę wody z cukrem. Odwróciłem dziecko na drugą stronę, podłożyłem brzeg
                  poduszki, a na nim butelkę, żeby smoczek trafił prosto do rozkrzyczanej buzi.
                     Poczułem lekkość w sobie i wokół mnie. Plecy chłodził mi świeży wietrzyk.
                  Dopiero teraz się wyprostowałem i zobaczyłem duży, jasny pokój i – ku memu
                  zdziwieniu – ściany obwieszone obrazami. Od podłogi aż do sufitu nie było ani
                  kawałka wolnego miejsca.
                     – Pan jest doktorem Lewinem – odezwał się ktoś obok mnie. Gospodarz.
                  Mówiąc, podniósł do mnie twarz. Niezgrabna ludzka forma. Drobne, chude ciało
                  z wielkim garbem, ponad którym na cienkiej szyi unosiła się potężna głowa.
                  Połowę głowy zajmowało białe czoło, które na środku czaszki spotykało się
                  z kruczoczarnymi, artystycznie zwisającymi włosami. W twarzy królował długi,
                  spiczasty nos, ocieniający nieforemne usta i zapadłe policzki. Spotkałem się
                  ze spojrzeniem małych, ostrych jak szpilki oczu. Niespokojnie po mnie biegały    153
   150   151   152   153   154   155   156   157   158   159   160