Page 159 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 159

posłużyć specjalną gumą arabską, której czasem używamy w szpitalach. Ważyłem
                  w myślach wszystkie za i przeciw, wyobraziłem już sobie, jak chodzę na wizyty
                  na wpół nagi i nie muszę nosić przepoconej koszuli, z marynarką na dokładkę.
                     Zapomniałem o chłopcu. Już mnie nie interesował. I wtedy zauważyłem żołnie-
                  rza. Stał dokładnie naprzeciwko bramy tamtego podwórza, po drugiej stronie
                  ogrodzenia z drutu kolczastego. Znowu obudziła się we mnie litość do niego.
                  Przyszedł mi na myśl nagi chłopiec przy studni. O ile temu chłopcu było lepiej!
                  Myślałem, ile musi ważyć hełm żołnierza, ile potu musiało się zebrać w jego wło-
                  sach. Myślałem o karabinie, który obciąża mu ramię i uciska go poprzez zielony,
                  gruby materiał munduru. Myślałem nawet o jego ciężkich butach i porównywałem
                  je z moimi przewiewnymi sandałami. Czułem się niemalże winny, że przez nas
                  musi tu stać. I gdy go tak obserwowałem – w otworze bramy naprzeciwko, w zielo-
                  nym mundurze przeciętym liniami drutów – wydało mi się przez chwilę, że to on
                  jest więźniem, który patrzy tutaj, spętany, w stronę wolności. Jego zielony hełm
                  błyszczał, odbijając promienie słoneczne. Teraz widziałem jego twarz, choć nie
                  mogłem rozróżnić rysów. Surowa masa... czerwona jak twarze moich pacjentów,
                  jak twarze przechodniów. Poruszył karabinem na ramieniu. Zdjął go. Odetchnąłem
                  swobodniej – za niego, jakby mnie samemu ulżyło. Podtrzymał go ramieniem,
                  jakby chciał jeszcze bardziej zmniejszyć jego wagę. Jego palce manipulowały
                  przy spuście. W końcu podniósł karabin do twarzy.
                     Strzał. Wszystkie okna obu podwórzy wypełniły się głowami, które od razu na
                  powrót zniknęły. Wokół mnie było cicho. Odwróciłem głowę i znowu zobaczyłem
                  chłopca. Leżał na deskach studni, na boku, jakby spał. Zacząłem do niego biec.
                  Biegnąc, poczułem, jak moja kulawa noga ślizga się od potu w sandałach. Prawie
                  się przewróciłem. Jestem teraz nieporadnym biegaczem.
                     Pierwsze, co zobaczyłem, to otwarte oczy i kreski cienkich brwi. Jak dobrze
                  Wladimir Winter oddał dziecięco nieśmiałe, a jednocześnie mądre spojrzenie!
                  Chłopięca krótka czupryna przepuszczała promienie słońca i wyglądała jak zwój
                  świetlistego jedwabiu. Z genialnej głowy ciekła gęsta, czerwona farba. Podniosłem
                  jego rękę i zaraz ją na powrót upuściłem. Na piasku u jego stóp leżała książka,
                                                                                  8
                  którą czytał. Była otwarta na stronie tytułowej – Czterdzieści dni Musa Dah ,
                  przeczytałem. Dziwne, prawda, co zauważamy w takich momentach.
                     Nie mogłem stamtąd odejść – jakby moje siły zupełnie się wyczerpały. Zorien-
                  towałem się, że patrzę na scenę oczami Wintera: wyschła studnia, pozioma forma
                  młodego ciała, otwarta książka na piasku przy stopach. Forma, kolor, nastrój.
                  Jak on to wyraził? Harmonia w dysharmonii.



                  8    Powieść Czterdzieści dni Musa Dah została wydana w 1933 r. po niemiecku – polskie wydanie
                     ukazało się dopiero w 1959 r. Dotyczy rzezi dokonanej przez Turków na Ormianach w 1915 r. Jej
                     autorem był niemieckojęzyczny pisarz żydowskiego pochodzenia Franz Werfel, przyjaciel Franza
                     Kafki.                                                            157
   154   155   156   157   158   159   160   161   162   163   164