Page 161 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 161
– Tak... uważam to za swój obowiązek – wyglądało, jakbym się przed nim
usprawiedliwiał.
– Pański obowiązek... – skrzywił się – A poza obowiązkiem niczego w panu
nie ma? Dla człowieka... dla duszy? Dla mojego wnętrza? Czy pan wie, czy pan
może sobie wyobrazić, co ja przeżyłem, zanim przetrawiłem śmierć przy studni
i wzniosłem się ponad nią? – obiema pięściami bił się we wklęsłą klatkę piersiową.
Czy rzeczywiście powinienem był się przed nim tłumaczyć? Miałem wolne po-
południe i przypomniałem sobie o nim. Przyszedłem go zbadać. Pewnie, mogłem
mu wyświadczyć przysługę i usiąść przy nim, porozmawiać. Ale rozmowa to nie
mój fach. A jeśli już rozmawiać, musiałbym wybierać: z nim czy z moimi bliskimi.
Mój wolny czas jest tak bezlitośnie ograniczony. Przyszedłem tu pracować. Na
miejscu: – Proszę się rozbierać! – nakazałem.
Znów usiadł na sofie i popatrzył na mnie, kiwając głową z pogardą i wstrętem:
– Lekarze! Boży pomocnicy na ziemi! Naprawiacze życia! Jak mało tak naprawdę
wiecie o człowieku! – skrzywił nieforemne wargi i wykrzyknął: – Dzisiaj nie dam
się panu zbadać, a może i nigdy! Nic mnie to nie obchodzi! – zarzucił nogi na sofę,
podłożył obie ręce pod policzki, jakby już ze mną skończył. Skurczony, wyglądał
jak jakieś przerażające, nieziemskie stworzenie. Czekałem. Moja cierpliwość
sięgnęła granic. – Nasza znajomość jest skończona – powiedział zamykając
oczy, jakby nie chciał mnie oglądać.
Wstałem: – Nie musi mnie pan wyrzucać – powiedziałem zimno. – W końcu
przyszedłem, by wyświadczyć panu przysługę.
– Z taką obojętnością? – rzucił się na sofie.
– Gdybym był obojętny, nie przyszedłbym.
Otwarł jedno oko, potem drugie. Jego spojrzenie znowu po mnie błądziło, po-
szukujące, badawcze, pytające. W końcu wyciągnął do mnie rękę: – Przepraszam
– wilgotny chłód jego palców nieprzyjemnie otarł się o moją rękę. – Proszę mi
wierzyć, sam nie wiem, co mówię. Tyle nocy nie spałem... W dodatku przyczepił
się do mnie jakiś kaszel, strasznie mnie męczy... – szybko zaczął się rozbierać
i relacjonować mi ze szczegółami swój stan. Tym razem nie miałem wątpliwości,
że to TBC. Wypisałem mu skierowanie na prześwietlenie. Jego przenikliwy wzrok
zatrzymał się na mnie: – To nie to, prawda?
– Musi pan dobrze jeść i malować – powiedziałem.
– Ale to nie to, prawda?
– Jest pan dobrym malarzem – dodałem.
Zrozumiał. Podaliśmy sobie ręce i nie było już o czym mówić.
Poszedłem do Nadzi. Jeszcze raz jej powiedziałem, żeby już nigdy nie zosta-
wiała dziecka u Wintera. Zjadłem z nią kolację. Przebywanie u niej ma jeszcze
jedną zaletę: mogę tam jeść bez wyrzutów sumienia, że ją czegoś pozbawiam.
Pobawiłem się z dzieckiem.
Polecam Ci dobrą książkę Franza Werfla Czterdzieści dni Musa Dah. Stała
się popularna w getcie. Ale można ją też czytać poza gettem.