Page 160 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 160

Usłyszałem podwójny krzyk. Z domu wyskoczył bosy, półnagi mężczyzna, a za
               nim kobieta, której twarzy nie udało mi się zobaczyć. Ten krzyk mnie poderwał.
               Pobiegłem do bramy, z której przyszedłem. Tak długo kręciłem się po sąsiednich
               podwórzach, aż w końcu znalazłem dom, gdzie mieszkał mój ostatni pacjent.
                  Teraz: epilog epizodu. Wczoraj zaszedłem do Wintera. Chciałem go zbadać.
               Leżał skurczony na pluszowej sofce; patrzał w stronę okna, jakby nie zauważył,
               że wszedłem. Kiedy zbliżyłem się do niego, pospiesznie zeskoczył i chwycił mnie
               za ręce: – Doktor Lewin, dzień dobry! – Jego niespokojne oczy przyglądały mi
               się uważnie. Było w nich ożywienie, prawdziwa radość.
                  – Proszę się rozebrać – powiedziałem. – Chcę pana zbadać.
                  Zmarszczył brwi, jakby nie zrozumiał: – Czuję się świetnie, jak jeszcze nigdy
               w życiu... – był radosny, ale zauważyłem zaczerwienione powieki i znane mi
               już zamglenie źrenic. – Chodzi panu o to, że sobie trochę leżałem? – Zaśmiał
               się strasznym, huczącym śmiechem – po pierwsze, należy mi się to po trzech
               dniach i trzech nocach stania na nogach; po drugie, to mój najlepszy punkt ob-
               serwacyjny... by oglądać moje prace. Proszę podejść, proszę podejść! – chwycił
               mnie za rękaw i zaciągnął w stronę okna.
                  Tam znowu dostrzegłem chłopca przy studni. Na powrót żył szczególnym życiem
               poza życiem – w rzeczywistości poza rzeczywistością. Ale to był on. Dorastające
               dziecko z genialną głową, czarującymi, mądrymi oczami. Żyd bez gwiazdy. Żyd,
               który wygrzewał nagie plecy na słońcu. Czułem, jak słońce go obejmuje, jak go
               całuje i daje mu siłę. Wydawało mi się, że widzę, jak chłopiec rośnie, jak mięśnie
               mu się rozciągają... – udzieliła mi się radość Wintera, opanowała mnie całego
               i zabolała, aż do utraty tchu.
                  – Spieszyłem się – Winter poruszał chudymi palcami w powietrzu jakby
               obejmując z oddali obraz – gdyby pan wiedział, jak się spieszyłem! – Kazałem
               mu się rozebrać. Bronił się: – Nie dzisiaj, doktorku. Dzisiaj czuję się jakbym nie
               miał ciała. Nic nie czuję. Godzinę temu odłożyłem pędzel. Wie pan, co to znaczy?
               Co to za uczucie? Niech mi pan da to przetrawić... – prosił mnie. – Niech pan tu
               podejdzie, trochę ze mną posiedzi. Pogadajmy. Jest pan lekarzem, ale oprócz tego
               musi w panu być jakieś uczucie dla człowieka... dla mnie. Prawda? – Jego oczy
               błądziły po mnie. – Zrobi mi pan przysługę. Nie pytam pana o zdanie na temat
               obrazu. Nic mi pan nie musi mówić. W tym momencie nie potrzebuję oceny. Ani
               pochwalnej, ani krytycznej. O tym – znowu rozstawił palce, chcąc jakby objąć
               płótno – o tym nigdy nie chcę nic słyszeć. Żadnych komentarzy. To nie jest dzieło
               sztuki, rozumie pan? To jest... Sam nie wiem co... jak to powiedzieć. Musiałby mnie
               pan zobaczyć w ostatnich dniach... Wtedy lepiej by pan zrozumiał. No, niech pan
               już siada! – Przysunął staromodny fotel do okna i ustawił go naprzeciwko obrazu.
                  Oparłem się i przeczekałem potok jego słów: – Chcę pana zbadać –
               powtórzyłem.
                  Zobaczyłem malujące się na jego twarzy rozczarowanie. Ostry nos zrobił się
         158   jeszcze bardziej spiczasty: – Po to pan przyszedł... – westchnął.
   155   156   157   158   159   160   161   162   163   164   165