Page 140 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 140

Pani Fajner, czytając, nieoczekiwanie poruszyła się, rozłożyła ręce i objęła
               nimi przestrzeń klasy. Przybrała postać rzeźby, nie, raczej drzewa złego i dobrego,
               które gałęziami obejmuje świat, kwitnie kwiatami cierpienia i leczy pociechą
               wszystkie ludzkie rany. Rachela pomyślała o Schillerze, o tym, że kiedyś istniał
               ktoś tak pełen miłości do człowieka, że ta miłość z niego wytrysła, docierając
               aż tutaj i spływając teraz z ust pani Fajner – nie poprzez słowa, nie poprzez
               muzykę – lecz poprzez coś, co było ponad tymi obiema rzeczami.
                  Rachela ujrzała wiśnię, która kwitła na podwórzu przy Lutomierskiej. Pani
               Fajner była wiśnią. Tak jak ona kwitła mądrą, nieskalaną miłością pomiędzy
               brudem, śmieciami i upokorzeniem. Serce dziewczyny przepełniło się, otwarło.
               Miłość wezbrała w nim niemal do zaślepienia. Wiedziała, że tu, w getcie, ist-
               nieje tylko jedna droga, która pozwoli poczuć się wolnym, którą można uciec od
               upadku. Miłość, lecz nie ta słaba, potulna i wszystko przebaczająca, lecz silna,
               zdrowa i mądra – taka jak pani Fajnerowej. Rachela chciała być tak silna jak
               wiśnia, jak pani Fajner.
                  Przebiegła spojrzeniem klasę. Zauważyła Bellę Cukerman. Bella siedziała
               pochylona do przodu, wspierając brodę na pięściach, a pięści na szkolnej ławce.
               Jej nieregularna, brzydka twarz płonęła, wykrzywiona grymasem bólu. Ciężkie
               powieki były opuszczone, a pod rzęsami perliły się dwie krople.

                  Tak – kto choćby jedną duszę
                  Na tym świecie swoją zwie!
                  A kto w mroczną pustkę uszedł,
                  Żegna z płaczem związek ten.

                  Wilgoć pod rzęsami Belli zebrała się w dwie łzy, które powoli i majestatycznie
               spływały po jej purpurowych policzkach. W końcu opadły na czarny blat szkolnej
               ławki, gdzie zamieniły się w dwa lśniące zwierciadełka, w których leniwie odbijało
               się światło gorącego, letniego dnia.
                  Rachela czuła się coraz bardziej nieswojo. Chwila była zbyt pełna emocji. –
               Ptak z żółtym brzuszkiem wciąż jeszcze siedział i kołysał się na gałęzi. Dziewczy-
               nie zaczęło się wydawać, że w pomieszczeniu unosi się coś, co jest źródłem
               orzeźwienia i pocieszenia. Kołyszący się ptak odsłaniał fragment błękitu na
               zewnątrz – gdzieś blisko, gdzieś daleko. Niebo przynosiło radość na błękitnej tacy.
                  Wydawało się, że nauczyciele postanowili wypełnić serca uczniów patosem
               i nadzieją.
                  Panna Diamant, objąwszy lekcje polskiego i literatury, tu, w gimnazjum na Mary-
               sinie, porzuciła Szekspira, którym tak brawurowo zaczęła rok szkolny w mieście,
               i cofnęła się o kilka stuleci. Wyjaśniła klasie, że getto jest najwłaściwszym miej-
               scem do studiowania greckiej tragedii.
                  – Ponieważ grecka tragedia – mówiła panna Diamat, mrugając mętnymi,
         138   niewinnymi oczyma – ponieważ grecka tragedia zajmuje się wielkimi namiętno-
   135   136   137   138   139   140   141   142   143   144   145