Page 143 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 143

włosów przesuwać się przez kościste palce. Zanim zdołała zawiązać kokardę,
                  dziewczynki już nie było.
                     W końcu panna Diamant rozpoczęła wędrówkę od jednego nauczyciela
                  do drugiego. Stali na schodach dużego budynku i stamtąd pilnowali dzieci.
                  Podreptała ku nim, nawiązując rozmowę i „obgadując” młodzież. Wiedziała, że
                  nikt jej nie słucha. Już dawno wypadła z kręgu zainteresowania tych młodych
                  mężczyzn o siwych głowach, świecących łysinach oraz kobiet z workami pod
                  oczyma i zmarszczkami na czołach. W tym względzie nic się tutaj nie zmieniło
                  w porównaniu z tym, co było dawniej. Była stara. Była sama. Stała na uboczu
                  i sama nie wiedziała, co właściwie zmusza ją do tego, aby nie zamykać ust
                  i nieustannie paplać. Nie przeszkadzało jej, że jej nie słuchają, że kiwają głowami,
                  ale patrzą ponad nią, jakby była powietrzem – takim sobie wietrzykiem, który
                  przelatuje obok. Przerywała dopiero wówczas, gdy sama stwierdzała, że rozmowa
                  dobiegła końca. Wówczas dreptała z powrotem do lasku – do dzieci. I wówczas
                  całą swoją istotą czuła pokrewieństwo z nimi, wiedząc, że dopóki będzie pośród
                  nich – dopóty będzie żyła.
                     Rachela z Bellą Cukerman poszły na spacer w zakątek oddalony od ogólnego
                  zamieszania. Szły w milczeniu, obejmując się. Gdy wyszły na drogę wiodącą do
                  hachszary po drugiej stronie lasku, Rachela zapytała: – Dlaczego płakałaś, gdy
                  ona czytała Schillera?
                     Twarz Belli stała się purpurowa zupełnie jak w czasie lekcji. Zerwała kwiatek
                  i zbliżyła go do ust. Żując, odpowiedziała cicho: – Dopadła mnie tęsknota za
                  pianinem…
                     Rachela uścisnęła jej ramię: – To dobry znak. Ja też czegoś pragnę… Nigdy nie
                  grałam na pianinie, ale wydaje mi się, że gdybym dzisiaj przy nim usiadła, to bym
                  zagrała. – Zaśmiała się: – A może w takim dniu jak dziś nie mogłabyś usiedzieć
                  przy pianinie? – energicznie szturchnęła przyjaciółkę, jakby chciała ją obudzić.
                  – Wydawało się, że spleśniejemy tutaj, co? Sądzę… Budzi się we mnie coś, co
                  nie ma związku z ciałem, chlebem, wygodami. Może panna Diamant ma rację?
                     Bella spoważniała: – Potrzebuję klawiszy, muszę dotykać ich palcami. To
                  namiętność wielka aż do bólu…
                     Rachela ledwo jej słuchała. – Nie wiem, jak nazwać to, co się dzisiaj we mnie
                  zbudziło… Jakiś bolesny zachwyt. Ból – powiadasz? Tak, jakiś rodzaj bolesnej
                  radości. Ale później, gdy wyszłam, ból zniknął. Pozostała sama radość. A może
                  to lato? Może młodość? Ech, po co szukać przyczyny? – Przygięła gałązkę do
                  nosa przyjaciółki: – Powąchaj… Żywica. – Bella westchnęła ciężko. Rachela
                  zażartowała: – Ukochany zastąpi ci pianino. Zagrasz na nim etiudy Chopina.
                     – Nie śmiej się ze mnie – Bella stała się jeszcze poważniejsza.
                     – Nie śmieję się z ciebie, głuptasie. Śmieję się do ciebie.
                     – Daj spokój. Z taką kobietą jak ja należałoby zrobić to, co robiono w Sparcie.
                  Brzydkie kobiety należy natychmiast po urodzeniu zrzucać ze skały, jak robiono
                  ze starcami i kalekami.                                              141
   138   139   140   141   142   143   144   145   146   147   148