Page 107 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 107

Estero. Czy nie podłożyłbym za ciebie gardła..? Błagam cię… Pozwól mi tylko…
                     Spojrzała ku niemu i nie wiedziała, czy chce jej się śmiać, czy płakać. Nie
                  pozwoliła. Opowiedziała o nim Szejndli.
                     Szejndl wzruszyła ramionami:
                     – Wiem, że zbiera dla ciebie daninę.
                     – Nie pozwól mu przychodzić – prosiła ją Estera.
                     – I co się stanie? Będzie tylko gorzej. Nie znasz mojego Walentina.
                     – Jest przecież twoim mężem – Estera nie rozumiała.
                     – Mężem-szmężem, chcesz mi go zabrać? Nie rozwiedzie się, nie bój się.
                     – To co mam robić? Nie mogę się od niego opędzić.
                     – A chcesz? Idź z nim do łóżka i niech to się skończy.
                     – Oszalałaś?
                     – Obym tak na ciele była zdrowa, jak na umyśle. To jedyny sposób, żeby się
                  go pozbyć. Wspomnisz moje słowa.
                     Estera na chwilę zapomniała o sobie i o Walentinie: – W ogóle nie jesteś
                  zazdrosna, Szejndl?
                     – Zazdrosna-szmazdrosna! W moim fachu wyśmiewa się to, nawet jeśli cię
                  w środku skręca. O co mam być zazdrosna, hę? Nasza jesteś? Nie widzisz, co
                  z tobą wyprawia? Myślisz, że ze wszystkimi tak robi? Tylko ty… Ty jesteś dla
                  niego, wiesz kim? Matką Boską jesteś dla niego. Dlatego nie jestem zazdrosna.
                  Widziałaś kiedyś, żeby ktoś był zazdrosny o Matkę Boską? I dlatego mówię ci…
                     Estera pojęła, że sama musi zakończyć tę sprawę. Przy najbliższej okazji,
                  gdy przyszedł Walentino, natychmiast powiedziała: – Walentino, posłuchaj…
                  Musisz sobie to wszystko wybić z głowy. – Nie od razu zrozumiał. Spróbowała
                  surowo: – Odczep się ode mnie.
                     Ujrzała go wściekłego i przerażającego: – Co jest? Nie podobam ci się? –
                  zagrzmiał.
                     Nie przestraszyła się go. – Podobasz – patrzyła mu w oczy. – Ale cię nie
                  kocham.
                     Stał z otwartymi ustami i zmarszczonymi brwiami. – Albo… Albo… – Nie
                  potrafił pojąć.
                     – Nie ma albo, albo, Walentino.
                     – A niech mnie, jeśli nie chcę twojego dobra, Estero – wyjąkał i bezradnie
                  pokręcił głową. – Przysięgam ci na wszystkie świętości… Dybuk we mnie wstąpił…
                  Nu, nu, sama widzisz…
                     Przerwała mu: – Nie chcę cię więcej widzieć, Walentino. Nie chcę w ogóle
                  widzieć.
                     Uniosło go. Zaczął chodzić po suterenie jak rozwścieczony lew. Wszystkie deski
                  drżały pod nim. Błoto tryskające spomiędzy nich burczało i piszczało jak trzewia
                  zepsutego instrumentu muzycznego. W końcu warcząc zirytowany, przyskoczył
                  do drzwi: – Tylko pamiętaj! – Pogroził palcem. – Tylko pamiętaj! Zrobię coś sobie
                  albo tobie! Dobrze to sobie przemyśl!                                105
   102   103   104   105   106   107   108   109   110   111   112