Page 109 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 109
Kobiety opuszczały pończochy po kostki i wygrzewały swoje żylaki. Dziewczęta
w świątecznych sukienkach dreptały boso między leżącymi i zbierały płatki
kwiecia, z którym właściwie nie wiedziały co zrobić – trzeba było jednak schylić
się i zbierać, trzymać w dłoni kawałki piękna.
Dzisiaj od rana Friede czuł się lepiej. Jego spojrzenie było czyste, twarz –
wygładzona i jasna. Szejndl, gdy tylko przyszła wcześnie, jeszcze w swoim kwie-
cistym szlafroku, ze zmierzwionymi włosami, dostrzegłszy dobre samopoczucie
Friedego, założyła mu czystą koszulę, zmieniła pościel i pobiegła do domu.
Wróciła po chwili wystrojona w niebieską suknię z dekoltem, która otaczała jej
nogi ciętym ze skosu kloszem. Włosy miała uczesane, a wargi i policzki pokryte
szminką i różem. Jej usta też nie odpoczywały ani chwili. Żywe srebro. Zaprosiła
sąsiadki, głównie te przybyłe z miasta, bo większość starych, wiedzących o jej
dawnej profesji, nie chciała mieć z nią nic wspólnego, i pokazywała im, żeby
same się przekonały, jak Friede dobrze wygląda.
Gdy po południu Friede wciąż czuł się dobrze, Szejndl zdecydowała: – Dzi-
siaj zaprowadzimy go do „ogrodu”. Świeże powietrze dobrze mu zrobi, a niech
człowiek też zasmakuje świata! – Zauważyła, z jakim zdziwieniem przygląda
jej się Estera i zaśmiała się: – Co tak wybałuszyłaś na mnie ślepia? Widzisz
przecież, że kryzys minął!
Tak, Estera również była pewna, że niebezpieczeństwo minęło. Właśnie dla-
tego szkoda jej było tego dnia. Chciała Friedego tylko dla siebie. Nie pozwalał
jej dziś odejść od łóżka i dopiero teraz słowa między nimi zaczynały układać
się w zdania. A w niej, w Esterze, było teraz tak wiele słońca, tak wiele cudu!
Światło dnia, które tak skąpo wpadało do sutereny, tu wydawało się jej bardziej
czarowne niż na zewnątrz.
Ale Szejndl postawiła na swoim. Zaraz po południu otworzyła drzwi i wpuściła
do sutereny armię młodzieńców z Walentinem na czele: – Spokojnie! Spokojnie!
– komenderowała, przytrzymując wraz z nimi łóżko. – Nieście go do „ogrodu”!
Do wiśni go nieście!
Gdy procesja z łóżkiem dotarła do drzewa, powstało pod nim małe zamie-
szanie. Rozpychano się i przepychano, przenoszono szmaty i chusty, skrzynki
i ławki. Łóżko postawiono przy samym pniu, żeby chory miał cień – a biały śnieg
kwiatów zaczął padać wprost na niego. Wokół łóżka siedzieli odświętnie ubrani
mieszkańcy podwórza w gęstym, zamkniętym kręgu – jak rodzina wokół cho-
rego, zmęczonego syna. Estera siedziała przy posłaniu, ale jej serce pozostało
w suterenie, w miejscu opuszczonym przez łóżko.
Wieczorem Friede przyprowadzony z „ogrodu” wrócił znowu do swojego świata.
Dzień w suterenie zgasł, a lampa elektryczna, ledwo dostrzegalna w blasku
dnia, znów objęła sufit migoczącym, smutnym kręgiem. Estera i Szejndl wsłuchi-
wały się w oddech Friedego. Zardzewiała maszynka w jego piersiach wydawała
się pracować ostatkiem sił. Zamknął oczy, a na krótkich, rzadkich rzęsach wisiały
krople. Spod skołtunionych włosów pot spływał na świeżo prześcieloną poduszkę. 107