Page 111 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 111

Wkrótce przyszedł Icie Meir, prowadząc za ramię doktora Lewina. Ludzie
                  rozstąpili się i Lewin przykuśtykał do łóżka. Przyjrzał się choremu, pomacał puls
                  na osłabionej dłoni. Jednocześnie jego oczy oderwały się od łóżka i wpatrywały
                  gdzieś w dal.
                     Szejndl uwiesiła się u jego ramienia: – Ratuj go pan, panie doktorze złoty,
                  serdeczny… Widzi pan, człowiek gaśnie!
                     Chwycił brzeg mokrej szmatki i przetarł twarz Friedego. Jego oczy zaczęły
                  wędrować po twarzach zgromadzonych: – Może ktoś mógłby znaleźć nieco lodu?
                     Po izbie przeszedł szept. Zaczęto się zastanawiać, skąd wziąć lód. Ślepy
                  Henech, jak natchniony generał, przyłożył dłoń do czoła i począł trzeć. W końcu
                  objął komendę i rzucił w kierunku zgromadzonej młodzieży: – Ty, biegnij do kuchni
                  przy Lutomierskiej 2! Ty, spróbuj w aptece! Ty, biegnij do Kary, do restauracji! –
                  Ledwie widzącymi oczami dostrzegł, że lekarz nie jest zadowolony z izby pełnej
                  gości, podbiegł więc do kobiet przy łóżku i odepchnął je w stronę drzwi: – Tak
                  będzie lepiej, wierzcie mi!
                     Suterena opustoszała. Szejndl ponownie wisiała na ramieniu doktora: – Zrób
                  pan coś, czego pan tak stoi jak golem?
                     Lekarz rozejrzał się, jakby szukał pomocy. Dziecięca bezradność pojawiła się
                  w jego wzroku. W końcu wyjął ze swej torby pudełko igieł, strzykawkę i poprosił
                  Szejndlę o wygotowanie: – Zrobię mu zastrzyk – powiedział cicho. – Ma krwotok,
                  widzi pani przecież…
                     Szejndl wahała się, czy już ma biec do kuchni, czy jeszcze stać przy doktorze.
                  Zrobiła i to, i to: Podbiegła do kuchni, nie przestając błagać: – Doktorku, nie
                  pozwól pan mu odejść! Tak dobrze się dzisiaj czuł, doktorku. Przysięgam, gdyby
                  pan go widział rano, zanim go wyniesiono do „ogrodu”…
                     – Zdarza się… – wymamrotał lekarz. – Jak go nieśliście?
                     – Jak to jak? Tak jak stał, doktorku, z całym łóżkiem.
                     – No to nieźle go natrzęśliście…
                     Szejndl popatrzyła chwilę na doktora, jakby go nie rozumiała. Potem chwyciła
                  się obiema rękami za głowę: – Oj, biada mi! – rozdarła się – Oj, gwałtu, to ja go
                  zabiłam, sama zabiłam! Oj, jaka byłam głupia! Oj, strasznie, strasznie głupia!
                     Chodziła po suterenie dziwnym, tanecznym krokiem, bijąc się pięściami w pierś.


                                                    *



                     Symcha Bunim Berkowicz cały świąteczny dzień spędził nad rzadką księgą,
                  którą odkupił od ulicznego handlarza za dziesięć fenigów. Siedział przy zamkniętym
                  oknie. Światło dnia jaśniało, padając na pożółkłe karty, na powycierane litery.
                  Dawno już nie czuł takiej przyjemności, takiego wewnętrznego spokoju. Wydawało
                  mu się, jakby z księgą połączyła go tajemna ręka – sprawiła, że uratował ją przed   109
   106   107   108   109   110   111   112   113   114   115   116