Page 106 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 106
kilka ćwiartek, potem zaś z ciekawością nachylała się do okienka, aby zobaczyć,
jak twarzyczka promienieje.
Po pewnym czasie zauważyła, że kuchnia to nie tylko okienko, że pracuje wraz
z dużym personelem kucharek, tragarzy, skrobaczek i myjących włoszczyznę.
Dostrzegła, że przy kotłach i po magazynie ziemniaków kręcą się obcy, krewni
i znajomi pracowników biurowych, zwłaszcza zaś – kierownika. Zauważyła, że
ci „goście” znikają tylnymi drzwiami, obładowani pełnymi garnkami jedzenia,
ziemniakami i kaszą. A także to, że przy innych okienkach inne wydzielaczki
nieustannie mrugają – do tej czy innej osoby w kolejce.
Protestowała. Z pasją próbowała zaprowadzić sprawiedliwość w kuchni.
Groziła, kłóciła się. Kierownik i pracownicy omijali ją. A fakt, że jest protegowaną
Rumkowskiego, też nie przydawał jej szacunku w oczach personelu. Nie miała
z kim słowa zamienić, czuła gorycz i odliczała godziny do fajrantu.
Tak było w ciągu pierwszych dni. Potem doszła do porozumienia z innymi
wydzielaczkami. Dzieliła też z nimi „tajemnice”. W domu wuja Chaima głodowano,
więc Esterze wstyd było chadzać tam sytej. Najmłodszej z kuzynek, Binele, kazała
przychodzić z garnkiem pod jej okienko. I kółko się zamknęło: dom wuja Chaima
zaczął żyć dzięki niej. Ciotka Rywka pozdrawiała ją teraz z takim szacunkiem, że
Estera aż się czerwieniła: „Gdyby nie ty, Esterciu, kto wie, co by się z nami stało…”.
Początkowo dawała małej Binele tylko dobre zupy. Później w garnku lądowało
więcej ziemniaków niż wody. Z czasem pod jej okienko przychodzili także przy-
jaciele. Wybierała najbardziej głodujących i potrzebujących. Potem każdemu
znajomemu, którego ujrzała w kolejce, podawała kilka dodatkowych kawałków
ziemniaka.
Jej kocioł zrobił się wodnisty. Ile by nie mieszała, do pozostałych menażek nie
mogła wlać niczego gęstego. Widziała, jak ludzie odchodzą od okienka, wyciągają
łyżkę z kieszeni, mieszają w garnku – i krzywią się. Niektórzy, ci śmielsi, podchodzili
do okienka i pokazywali menażki: „Sama woda!”. Czynili jej wyrzuty. Inni kłócili
się, prosili, przyskakiwali, aby dołożyła jeszcze kawałek ziemniaka. Przeklinano
ją w najgorszy sposób, spluwano przed nią, grożono pięściami: „Wyzyskiwaczka!
Krwiopijca!”. Kłuto ją okrzykami niczym igłami.
Błagała, żeby dzień się skończył, by mogła zacząć biegać po domach przyjaciół,
czym prędzej zejść na dół, do sutereny, do Friedego – i zapomnieć.
Nie przyjmowała już „kolacji” od Walentina. Przez to przychodził częściej
i stał się jeszcze śmielszy. Chwycił ją w silne ramiona: – Tu, w suterenie… Przy
jego łóżku… Połknąłbym cię!
Zdawało jej się, że właśnie ją połyka. Czuła uległość w całym ciele. Ale jej wola
czuwała. Broniła się przed nim ze wszystkich sił. – Nie wiem, czego ode mnie
chcesz, Walentino – wyrywała mu się. – Nie widzisz, że nie ma we mnie życia?
Szczerzył lśniące, duże zęby i komicznie stroszył brwi: – W tobie? Gwałtu, ludzie!
Przecież jesteś samym życiem! – Osunął się na kolana, niezdarnie rozpostarł
104 przed nią ręce w ekstatycznym hołdzie: – Lepiej żebym umarł, jeśli jest inaczej,