Page 105 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 105

Siadali przy stoliku, a on, rozbawiony, patrzył, jak wgryza się zębami w chleb.
                  Często tak siedząc naprzeciwko niego i jedząc, niespodziewanie wybuchała
                  dźwięcznym śmiechem. Aż sama bała się tego dźwięku, zasłaniała ręką usta,
                  gryzła większy kęs, dziwiła się sobie i zaczęła się sama siebie bać, bardziej
                  nawet niż Walentina.
                     – Jesteś dobry – mówiła, odwracając wzrok.
                     Rozpływał się z zadowolenia i bronił, trzymając komicznie skrzyżowane ręce
                  na rubaszce: – Ja dobry? Czy ci ze swojego oddaję, głuptasie? Jedzenia mam
                  potąd – wykonywał palcem gest na wysokości zarośniętego gardła.
                     Śmiała się nienaturalnym, dziwnym śmiechem, którego nienawidziła, a jednak
                  nie mogła się go pozbyć. – Jesteś dobry – powtarzała.
                     – Pierwszy raz w życiu to słyszę! Jak żyję i zdrów jestem, pierwszy raz! – Wa-
                  lentino bawił się i nie przestawał gapić na dziewczynę gorącymi oczami, prze-
                  suwać wzrokiem po jej rudej, chłopięco przystrzyżonej głowie. Pragnął uchwycić
                  jej wzrok, ale ona unikała jego spojrzenia.
                     – Idź już, Walentino – przeganiała go od siebie. – Idź już do domu…
                     Prosił ją: – Dlaczego mnie wyganiasz? Co ja ci zrobiłem, głuptasie? Pozwól
                  mi jeszcze na ciebie popatrzeć.
                     – Żartujesz sobie! – śmiała się. – Popatrzeć… Na co tu patrzeć i co oglądać?
                  Sama skóra i kości – pokazywała mu chude ramiona.
                     – Zjadłbym cię!
                     – Idź! – nakazywała.
                     Gdy odchodził, robiło jej się gorąco. Otwierała lufcik, wpuszczała trochę
                  świeżego, chłodnego powietrza – i przypadała do łóżka Friedego. Długo przy nim
                  siedziała, wycierała pot z twarzy, wlewała herbatę między wargi – aż napięcie
                  opuszczało ją i z powrotem kładła się na leżaku.
                     Pewnego dnia zgodziła się, by pan Szafran uzyskał u Prezesa jakieś stanowis-
                  ko dla niej.
                     Została wydzielaczką w kuchni – tą, która wydaje porcje. Prawdę mówiąc
                  wstydziła się decyzji podjętej tak niespodziewanie. Wstydziła się stanowiska,
                  pracowała więc poirytowana i roztargniona. Teraz jednak uwolniła się od gło-
                  du. Jak mocno żałowała, gdy jej ubrania znów zaczynały pasować do ciała!
                  Z jaką złością znów rozluźniała paski! Lecz jednocześnie gdzieś głęboko w niej
                  pulsowała radość. Zdrowe ciało triumfowało. Estera nie przyznawała się do
                  tego uczucia. Jak zwykle siedziała przy łóżku Friedego i pragnęła odejść wraz
                  z nim.
                     Przy pracy z początku nie widziała, co się wokół niej dzieje. Wszystko, co
                  dostrzegała, to kadź z zupą, którą miała przed sobą. Mieszała w niej wielką
                  warząchwią i rozlewała zupę do menażek, garnków i naczyń, które wyciągnięte
                  ręce kolejno podawały jej przez okienko. Starała się równo rozdzielać zupę,
                  każdemu nałożyć do garnka tyle samo kawałków ziemniaka. Ale gdy ręka ku niej
                  wyciągnięta była drobna, dziecięca, nie liczyła się z niczym, dokładała jeszcze   103
   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109   110