Page 74 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 74
itych kolorach. Blask świec padał na pozłacane naczynia, na srebrną zastawę,
kryształowe klosze, błyszczące sztućce. Wspaniale wyszykowane torty i ciasta,
ozdobione cukrowymi i marcepanowymi kwiatami, stały na wielkich paterach,
a z kunsztownie wyplatanych koszy wyglądały wszelkiego rodzaju owoce ułożone
w kolorowym nieładzie: pomarańcze i jabłka, banany i śliwki, a nad nimi gałązki
winogron – zielonych, granatowych i prawie czarnych. Ich soczyste główki zwisały
z krawędzi koszy, kusząc wzrok i podniebienie.
Doktor Michał Lewin siedział obok malarza Gutmana. Lewin zatopił spojrzenie
w świecy, której ciepło wiło się wokół lichtarza dokładnie na wprost jego twarzy.
– O czym pan myśli? – zapytał go Gutman.
Lewin nie odpowiedział, jakby go nie słyszał. Długą chwilę siedzieli w milczeniu
i obaj nie zauważyli, kiedy i w jaki sposób dystans między nimi zmniejszył się,
jakby płomień świecy wypalił między nimi wszelkie podziały. Jakby obcy stół,
obce twarze, ściany wielkiego, nieznanego domu zapadły się i zniknęły, a tych
dwóch młodych ludzi pozostawało sam na sam ze sobą.
W końcu Lewin odezwał się prawie niesłyszalnym, rozmarzonym głosem:
– Ona jest w Paryżu. Ostatni rok medycyny. Sam jej radziłem, aby jechała…
Radziłem? Masochistyczne rady… – przerwał. Znów długie milczenie. Aż twarz
mu się rozpromieniła. Oczy nasyciły się płomieniem świecy.
– Oderwała się od tego, co tam…. Dokładnie tak, jak ja odciąłem się od
tego, co tu. I spotkaliśmy się… w tym płomieniu. Szczęśliwego nowego roku,
Miro! – Lewin roześmiał się cicho i niespodziewanie serdecznym gestem objął
Gutmana. – Zostańmy przyjaciółmi.
Gutman nic nie powiedział. Nie było potrzeby. Wydawało mu się, że potężna
cisza panuje w tym pokoju pełnym rozmów, brzęku naczyń – ciężka cisza mię-
dzy nim i Lewinem, cisza, w której niedostrzegalnie snuły się nici porozumienia
między dwoma samotnymi ludźmi. Gutman oderwał wzrok od świecy i poczuł, jak
podążają za nim oczy Lewina. Razem pochłaniali spojrzeniami barwne piękno
pobłyskującego stołu. Gutman przypomniał sobie ciężki śnieg przykrywający
miasto i zmrużył oczy. Nagle ten biały obrus stał się śniegową serwetą, a na
niej zobaczył barwność dojrzałego lata. Zobaczył owoce na śniegu. Przez chwilę
zatrzymał ten obraz przed oczyma, wchłonął go w siebie. Potem śnieg zniknął.
Pozostała tylko barwa, soczysta obfitość i wspomnienie zapachu – słodkiej woni,
jaką wydają jedynie dojrzałe owoce z gorących, śródziemnomorskich krajów.
Odezwał się.
– Byliśmy w górach Katalonii. Było to po tym, jak rząd został przeniesiony
z Walencji do Barcelony. Wróciliśmy z zażartej walki. Przegranej. Katalonia została
odcięta od wolnej Hiszpanii, więc chcieliśmy się przedrzeć przez oddziały Franko
i zostaliśmy pobici. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz nocą. Maszerowaliśmy
między skałami. Nierówne, piaszczyste drogi… Piasek między zębami, na języku.
Twarze wysmarowane kurzem zmieszanym z potem… z krwią. Aż Miki, czeski
72 komendant naszego batalionu, wydał rozkaz, aby się podzielić i odpocząć. Była