Page 55 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 55

ale nie pozwalała mu dojść do słowa. Położyła mu rękę na piersi. – Proszę mi
             pozwolić choć dotknąć takie stworzenie. Pełne zielska w środku, co? Pełne
             roślin i ziół? – zachichotała. – A może pan sam jest rośliną. Powiedzmy na przy-
             kład – papirusem? Pana skóra przypomina tak bardzo… – z jawną antypatią
             pogłaskała jego policzek. – Więc jakim sposobem… jakim sposobem może pan
             być, na przykład… mężczyzną? – i tu gniewnym gestem wepchnęła sobie do ust
             widelec z dwoma skompromitowanymi parówkami.
                Lewin nie pozwolił jej przełknąć kęsa. Obiema rękami chwycił ją za wąskie
             ramiona i zbliżył swoją bladą twarz do jej twarzy.
                Bella spurpurowiała aż po uszy. Miała nieodpartą potrzebę obgryzania
             paznokci i natychmiast musiała się gdzieś ukryć. Pośpiesznie odwróciła się
             i zaczęła przepychać między gośćmi. Tu i ówdzie zatrzymywano ją, mówiono coś
             do niej, o coś pytano. Szeroko uśmiechnięta odpowiadała, nie słysząc własnych
             słów. Czuła w sobie jakiś niesmak, który z kolei niespodziewanie przypominał
             jej wcześniejszą chwilę, gdy w ciemności stała na stołku od pianina. Nie miało
             to żadnego związku z bezczelnym zachowaniem Dziuni. Ono tylko wywołało ten
             stan. Czuła w sobie jakiś ciężar.
                Znowu pomagała zabawiać gości, podawała to, o co ktoś ją poprosił, uśmie-
             chała się, kłaniała. Ale od czasu do czasu zatrzymywała się, jakby zapominała,
             co ma zrobić – i nagle zobaczyła siebie w samym centrum demonicznego
             tłumu. Widziała twarze gości – od jednego krańca pokoju do drugiego. Światło
             żyrandoli odbijało się w ich podchmielonych oczach, w spoconych czołach męż-
             czyzn, w biżuterii na szyjach kobiet, i chociaż patrzyła na to z samego środka
             sali, wiedziała, że jest postronną obserwatorką i tak naprawdę znajduje się już
             między liśćmi roślin w doniczkach, między kwiatami wyrzeźbionymi przez mróz
             na szybach. Stamtąd przypatruje się i nie poznaje salonu, dziwiąc się, kim są ci
             obcy, rozgadani, przeżuwający, popijający ludzie, którzy tak brutalnie coś prze-
             płoszyli, zbezcześcili intymność jej najcenniejszych, samotnych godzin tutaj, przy
             pianinie, a w zamian przynosząc to dręczące ją poczucie niesmaku.
                W zasięgu jej wzroku pojawiła się bródka profesora Hagera – botanika.
             Profesor spacerował wzdłuż bufetu, nie od talerza do talerza, ale od wazonu do
             wazonu. Co chwilę oglądał się za siebie, sprawdzając, czy ktoś go obserwuje,
             jakby nie chciał wąchać kwiatów, ale schować garść jedzenia do kieszeni. Z okrąg-
             łymi, czerwonymi policzkami, szerokim czołem, schludnym ubraniem, czystą
             chusteczką w butonierce nie pasował do swojej męskiej brody, wyglądał bardziej
             jak rozpieszczony jedynak, ufny i łatwowierny – taki, który jeszcze nie zaznał
             żadnego zła. Rzucił ostatnie spojrzenie wokół siebie, w końcu zapiął marynarkę
             i wyciągnął z kieszeni kamizelki wielką lupę. Wkrótce jak zahipnotyzowany stał
             z nosem i oczami zanurzonymi w samym sercu złotych róż.
                Bella przypomniała sobie o pannie Diamant. Tam powinna siedzieć – samot-
             na, ze szklanką wody sodowej w dłoni. Wzrok dziewczyny powędrował w stronę
             fantastycznego ogrodu kwiatów doniczkowych w poszukiwaniu nauczycielki,   53
   50   51   52   53   54   55   56   57   58   59   60