Page 51 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 51

uścisnąć rękę młodego doktora Lewina, który musiał się znajdować gdzieś blisko
             niej. Bała się jednak ruszyć z miejsca. Stołek miał ruchome siedzisko obraca-
             jące się przy każdym ruchu jej nóg, więc obawiała się, że spadnie na kogoś
             z gości.
                Chwilę stała zagubiona. Wokół niej składano sobie życzenia, całowano się.
             Część głosów była radosna, ale przeważnie były pozbawione pewności siebie,
             drżące. Próbowała odróżnić zarysy sylwetek gości, rozpoznać wszystkich, którzy
             dopiero co kręcili się w żwawym tańcu. Wszystko jednak, co udało jej się uchwy-
             cić, to białe refleksy twarzy, rąk i szyi. Goście wyglądali jak duchy pozbawione
             ciał i Bella nagle poczuła, że coś nieoczekiwanego zakradło się do pogrążonego
             w mroku salonu i zawisło nad głowami wszystkich – nagły, niezrozumiały, roz-
             przestrzeniający się strach…
                Z powrotem zapalono światło. Służący Wojciech, ubrany w swój niedzielny strój,
             wszedł, już niezupełnie pewnym krokiem, niosąc tacę obładowaną kieliszkami
             i butelkami wina. Na jego drżącej ręce dzwoniły one jedna o drugą, jakby też
             chciały się ucałować i złożyć sobie życzenia. Za nim, z dwoma tacami w dłoniach,
             wkroczyła kucharka Rejzl, wystrojona w szabasową, jedwabną suknię, z długimi,
             nierównymi chwaścikami zwisającymi wokół bioder, o której panienki zwykły
             mawiać, że musi pamiętać czasy króla Sobieskiego. Na jednej tacy, którą niosła,
             leżały małe kanapeczki z kawiorem, norweskimi sardynkami, szwajcarskimi i ho-
             lenderskimi serami i siekaną cebulką. Na drugiej tacy stał duży, parujący talerz,
             na którym leżały dopiero co ugotowane parówki. Wilgotne, różowe i błyszczące,
             wyglądem i mocną wonią pobudzały apetyt zgłodniałych gości.
                Skóra na twarzy Rejzli, rozpłomieniona i wilgotna od potu, przypominała skórkę
             parówek, które niosła na tacy. Z fałszywą, służalczą kokieterią kobieta skakała
             wokół gości, każdego obdarzając odpowiednim błogosławieństwem w prawdziwym
             łódzkim mame-loszn : – Rachts enk ojs a gut jor, menczn. Rachts enk ojs a gut
                               22
             naj-jor, madamelech!  – dokładnie tak jakby każdy człowiek tutaj był dla niej
                                23
             czymś więcej niż pojedynczą osobą. Dlatego mężczyzna był „menczn” – ludźmi,
             a kobieta „madamelech” – paniusiami.
                Za kucharką Rejzlą weszła Renia, która wyniańczyła Samuela i obie jego
             córki, a teraz była prawą ręką Rejzli i domową sprzątaczką. Niosła duży syfon
             z wodą sodową.
                Samuel szukał swoich bliskich. Wszyscy oni już się uścisnęli, pocałowali i znikli
             wśród gości. Rozbawiony i radosny wskoczył na krzesło pośrodku sali z kielisz-
             kiem wina w jednej ręce i kanapką w drugiej, po czym wygłosił krótki, dowcipny



             22   Mame-loszn – dosł. język mamy, język matczyny; określenie używane w odniesieniu do języka
                jidysz, podkreślające jego związek ze sferą domową i czymś, co wynosi się z dzieciństwa, niejako
                „wysysa z mlekiem matki”.

             23   Należy wam się dobry rok, ludzie. Należy wam się dobry nowy rok, paniusie!  49
   46   47   48   49   50   51   52   53   54   55   56