Page 284 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 284

jest jego najlepszym kolegą. – Bunim ponownie coś mruknął. – Cholera niech
           weźmie takich kolegów jak pan, drogi panie! Do diabła z takimi kolegami! – stała
           już blisko Bunima, trzymając talerz z kluskami na mleku nad jego głową. – Dla-
           czego nie przychodził pan zobaczyć, co się z nim dzieje? Dwa miesiące już leży
           w łóżku rozpalony jak piec.
             – Zamknij się, Szejndl! – Friede obrócił się na łóżku. Jego nozdrza drżały.
             Szejndl zdecydowała się odstawić talerz na stół.
             – Boisz się, że mu nagadam, głupcze? – Mały stolik był zastawiony książkami,
           kubkami, fragmentami odzieży, więc szybko odsunęła to wszystko, aby zrobić
           na brzegu miejsce dla talerza. – Czego się boisz? Korona mu z głowy spadnie?
           A niech wie, że jest świnią.
             – Idź już, idź! – Friede machnął długą, pożółkłą ręką. – Chciałbym cię już
           widzieć po drugiej stronie drzwi!
             Friede i Bunim spojrzeli po sobie. Pomiędzy ich spojrzeniami przebiegły iskry.
           Nagle Bunimowi wydało się, że już gdzieś tak siedział… Już kiedyś napotkał takie
           spojrzenie. Coś w nim zaczęło opadać głębiej… głębiej.
             Kobieta znowu była przy łóżku Friedego. Poprawiła mu poduszkę, strzepnęła
           okruchy z kołdry i przyłożyła rękę do jego czoła. Odwróciła się do Bunima. Już
           nie było goryczy w jej twarzy.
             – On płonie – szepnęła ochryple i pochyliła się nad nim: – Panie, jak długo
           pan tutaj zostanie? – Bunim wzruszył ramionami. Odwróciła się w kierunku drzwi
           i trzymając klamkę, powiedziała do Friedego: – Zajrzę później.
             – Tylko spróbuj! – Friede pogroził jej palcem. – Zamknę drzwi.
             – Zwariowałeś?
             – Sama zwariowałaś. Twój Walentino powyrywa ci kudły. No, tylko się rusz!
             Posłała Friedemu wesoły pocałunek w powietrzu. Na jego bladej twarzy
           zakwitł dawny, młodzieńczy uśmiech.
             Bunim i Friede unikali swojego wzroku, gdy zostali sami. Pomiędzy nimi wisiało
           zakłopotanie. Słowo, którym można by zacząć, powiązać na nowo to, co prze-
           rwane, nie chciało się pojawić. Długo milczeli, aż stało się to dla Bunima przykre.
             – Kto to? – rzucił pytanie.
             Wcześniejszy uśmiech pojawił się na ustach Friedego.
             – Szejndl? – Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy. – Prostytutka z bur-
           deliku na dole, przyczepiła się do mnie i nie chce się odczepić. Splugawione ciało
           i złote serce, jak to możliwe, co? Zupełnie nie wiem, co bym bez niej począł. Karmi
           mnie i pierze moją przepoconą bieliznę, zmienia mi pościel i czego jeszcze nie
           robi? Niczego się nie brzydzi. Przyzwyczajona do smrodu. W pewnym sensie to
           dobrze. Nie wstydzę się jej. Ech, Bunimie, w literaturze roi się od takich kurewek
           o złotych sercach. Tutaj masz jedną, która istnieje naprawdę. Moja Szejndele,
           korona mojej głowy! Ożeniłbym się z nią, słyszysz? Słowo daję, że tak… gdybym
           był zdrów. A może nie chciałaby mnie znać, gdybym był zdrów? Oboje jesteśmy
    282    przekreśleni i dlatego tworzymy parę. Co ja gadam, jaką parę? Też mi para!
   279   280   281   282   283   284   285   286   287   288   289