Page 279 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 279

jest taka przeźroczysta bliskość. A jednak pomiędzy nimi stoi szklana ściana,
             przez którą wszystko widać, ale przelecieć przez nią nie sposób. Dokładnie tak
             jak mucha trzepocze człowiek skrzydłami, brzęcząc i kręcąc się wokół samego
             siebie, a wydaje mu się, że lada chwila pozna tajemnicę. Wcale przy tym nie
             wie, że może tylko uderzać skrzydłami w szklaną szybę tak długo, aż z niej nie
             spadnie zesztywniały w agonii, w ostatnim śmiertelnym drżeniu.
                Blimele słyszała, jak pod jej stopami szeleści piasek w ogrodzie Froima Lozera
             i pytała w swoim dziecięcym języku, dlaczego ludzie zadają ból tym maleńkim
             ziarenkom na ziemi, które przecież nie mają skrzydeł jak ptaki i nie mogą uciec.
             I nagle Bunim dostrzegał los ziaren piasku, które nie mają skrzydeł, a latać mogą
             jedynie wówczas, gdy uniosą je wiatry i rzucą nimi w powietrze według swojego
             widzimisię. Ponownie poczuł w tym obrazie metaforę ludzkiego losu. Wiedział,
             że tylko wybrani mogą wzbić się do lotu, a reszta leży na twardej ziemi, miotana
             przez burze, deptana nogami – nie wiedząc, co to przestworza. Ujrzał również
             moc ziaren piasku. Ptactwo z błękitnego nieba spada na ich łono, znajdując
             tam swój grób. A one, ziarna, żyją wiecznie. Burza nimi miota, ale ich nie łamie.
             Stopy je depczą, ale ich nie tratują.
                Im starsza była Blimele, im więcej dostrzegała i więcej pytała, tym więcej
             uczyła swojego tatę. Otwartymi uszami przysłuchiwał się mowie swojej małej
             nauczycielki. Nawet jej słowa – bezpośrednie, prawdziwe imię, które znajdowała
             dla każdej rzeczy – prowadziły go do samego źródła języka. Chleb bez masła to
             był dla niej „goły chlebek”. Powieki to „rolety oczu”. Gdy schodziła po schodach,
             widziała, jak wszystkie schody biegną szybko w dół, a gdy szła nimi w górę,
             widziała, jak bardzo powoli idą razem z nią.
                Minęło pięć lat od ślubu Bunima i Miriam. Byli ze sobą szczęśliwi – każde na
             swój sposób. Oczywiście już znali kierunek, który przybrało ich wspólne życie.
             Byli jak dwa bliskie, równoległe szlaki, które zmierzają w tę samą stronę, ale
             jednak prowadzą do osobnych światów. Żyło w nich jednak poczucie wzajem-
             nego przeznaczenia, bycia związanym i wplecionym w siebie nawzajem – bycia
             zaręczonym na całe życie. Miriam nie mogła sobie wyobrazić swojej egzystencji
             bez Bunima, a on – bez niej. Świadomość, że są razem mimo wszystko, dawała
             poczucie sytości, spełnienia – szczęścia. Oboje wołali potężnym krzykiem w swo-
             ich osobnych światach: „Jestem samotny”. Ale to wspólne pożycie już nauczyło
             ich, że takie jest życie człowieka i żadna miłość, żadna namiętność nie połączy
             dwojga ludzi w jedno. Cierpieć trzeba w samotności, samotnie piąć się w górę
             i samemu umierać. Każde z nich powiedziało sobie: „Mam przyjaciela, ale mój
             ból nie ma przyjaciół”. Pocieszali się jednak, że byłoby o wiele gorzej, gdyby tego
             przyjaciela nie było w ogóle.




                                               *                                  277
   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284