Page 285 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 285
Przecież to mężatka. Nawet jej nie mogę dostać. Ma męża. Za dwa tysiące
złotych odkupił ją z burdelu. A ty wiesz, kim on jest? Myślisz, że to byle kto? To
sam książę bałuckich chłopców z ferajny! Rudolf Walentino!
– Walentino? Z ulicy Hoklowej?
Friede nie słyszał. Jego zaszklone oczy zatrzymały się na twarzy Bunima,
nie dostrzegając go.
– Odkupiłbym ją od niego. Honorarium za moją książkę starczyłoby na wy-
kup. Przecież książka niedługo się ukaże. Mój debiut. Czy to źle kupić sobie za
to żonę? Ona, powiada, nie odeszłaby od swojego księcia nawet za gwiazdkę
z nieba, tak mówi… Ale gdybym nawet teraz zechciał ją do łóżka, myślisz, że by
nie przyszła? O, przyszłaby! A jeśli chciałbym jej zapłacić, narobiłaby wrzasku,
słyszysz? Obrzuciłaby mnie inwektywami, poznałbym cały jej słownik. Rozumiesz
taką duszę? Co, Bunimie? Jak zrozumieć taką duszę?
Friede płonął. Jego głowa, rozpalona i ciężka, leżała w zagłębieniu poduszki.
Jedynie nos był blady – dłuższy i chudszy niż zwykle. Nozdrza drżały, rozszerzały
się i opadały, jakby chciały wciągnąć więcej powietrza. Klatka piersiowa unosiła
się i zapadała, wydając głośne, skrzypiące dźwięki. Bunima przebiegł dreszcz na
widok oczu Friedego. Były wielkie i zasnute mgłą zamroczenia. Pod tą mgłą tlił
się słaby strach, jakby on, Friede rozdwoił się. Jeden w gorączce, w chorobliwym
zamroczeniu – i drugi czuwający nad tym pierwszym, wiedzący o wszystkim.
Bunim odwrócił wzrok.
– Nie musisz się przede mną tłumaczyć – Friede nagle go zauważył.
– A jeśli będę chciał się usprawiedliwić? – Bunim chwycił swoje krzesełko
i przysunął się blisko do łóżka przyjaciela. – Niepokoję się, słyszysz, Friede?
Niepokoję się – powiedział o wiele głośniej niż trzeba. – Coś wisi nad naszymi
głowami. Nie daje mi to spokoju. Ostatnio, dziwna rzecz – jestem całkiem rozbity.
Ani nie piszę… ani nie żyję normalnie. Czuję, że wszystko wokół stoi na skraju
przepaści… Wszystko wydaje mi się marnością. Biorę do rąk gazetę, przebiegam
nagłówki, a każde słowo wali we mnie jak obuchem. Nawet nie jestem w stanie
zostać w domu, aby choć trochę porozmawiać z Miriam czy z dzieckiem. Wybie-
gam na ulicę. Pędzę do tego, do tamtego. Zewsząd coś mnie przegania. Byłem
nawet w lokalach partyjnych. Chciałem posłuchać, co mówią, może wiedzą
coś więcej. Ale lokale są puste, ludzie na wakacjach. Młodzież się rozjechała.
Inni spacerują po parkach, a przywódcy przecież też są tylko ludźmi. Wszystko
toczy się jak gdyby nigdy nic. A może faktycznie coś sobie wmawiam? Mam
halucynacje? – słowa Bunima przenikał żar. Poczuł, że i on popada w malignę.
Przyjaciel patrzył na niego rozgorączkowanym, wszystkowiedzącym spojrzeniem
zaszklonych oczu. Patrzył z bliska, a przecież… jakby gdzieś z bardzo daleka.
Bunim nie mógł już powstrzymać potoku słów. – Pytam się, gdzie są przywódcy.
Liderzy partii, ruchów? Dlaczego nie słychać ich głosu? Dlaczego nie budzą świata
z obojętności? Dlaczego nie ostrzegają? Dlaczego nie szturmują? A może nie
ma o co robić awantury? Może wszystko jest w porządku? Skoro ludzie siedzą 283