Page 286 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 286
na letniskach, spacerują po ulicy i śmieją się? To dlaczego opróżnia się moją
fabrykę? Dlaczego wyprawia się samochody z na wpół wykończonymi towarami?
Nie wiem, Friede, zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje…
Friede uśmiechnął się mądrze i triumfująco:
– Mnie jest dobrze. Mnie jest dobrze. Mnie jest dobrze! – uderzał się pięścią
w piersi. – Twoje opowieści obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
– Jesteś taki jak inni.
– O nie. Nie taki jak inni. Innych może by to obchodziło. Ale nie mnie.
– Powiedz, dlaczego?
– Bo jestem egoistą. Bo jakby co, przyjacielu, to już będzie po mnie. – „Sen-
der!” – coś zakłuło Bunima w sercu. – Kończę się, Bunimie – wyjaśnił Friede
sucho. Powieki powoli opadły mu na oczy. Zaraz jednak otworzył je ponownie
i nagle podniósł się z poduszki. – Mam nowe opowiadanie – z trudem wysunął
spod prześcieradła kilka pogniecionych kawałków papieru. – Chcesz posłuchać?
Zanim Bunim przyszedł do siebie, usłyszał zachrypnięty głos ciężko oddy-
chającego przyjaciela. Friede czytał opowiadanie o dwojgu dzieciach z małego
miasteczka. Język mu się plątał. Połykał słowa, przeskakiwał zdania.
Bunim poczuł, że chwieje się na krześle, zapada w siebie coraz głębiej i głębiej.
Pragnął wyciągnąć się obok chorego i odejść razem z nim. Pragnął zerwać się
z krzesła i uciec do domu, wycałować Blimele, objąć Miriam w ciepłym, wygod-
nym łóżku. Nagle jednak poczuł się prawdziwie winny. Nie dlatego, że przez dwa
miesiące nie widział Friedego, ale dlatego, że teraz go nie słucha, nie przysłuchuje
się jego słowom, jego opowiadaniu. Opowiadanie – to był punkt zaczepienia. To
było coś poza strachem. Wyrwał Friedemu papiery z ręki:
– Daj, sam przeczytam. – Odwrócił się w kierunku stołu, odsunął z brzegu
porozstawiane rzeczy, położył ręce na papierze i zaczął.
W pokoju było ciepło i cicho. Bunim zatracił się w opowiadaniu Friedego.
Już niczego nie pamiętał, nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie czuł na sobie
rozgorączkowanego spojrzenia. Przebiegał galopem krzywe, niewyraźne pismo
przyjaciela, przeskakiwał wersy – pospiesznie, gorączkowo, czując, jak oddech
opowieści wnika weń – obraz po obrazie, opis po opisie. Ujrzał chłopca w wieku
13 lat, który odkrywa uroki kobiecości. Ujrzał młodego Friedego w małym mias-
teczku, przejął się jego nastrojem, jego umiłowaniem życia. Opowieść miała
smutne zakończenie. Nie tyle smutne jak ballada – ile banalne jak życie. Miłość
w dziecięcych sercach przeminęła. Czar prysł. Sen zmienił się w rzeczywistość
i wszystko stało się takie powszednie i szare… Wszystko – poza naturą. Drzewa
i trawy, które jesienią więdły, latem wracały do swojego świętowania. Ludzkie
serce omdlewało z pragnienia, by naśladować naturę. Raz przebudzone ze snu,
wciąż śniło i śniło. Im było starsze, tym realniejszy stawał się sen. Lato zawierało
w sobie coraz więcej jesieni. W świętowaniu było coraz więcej dnia powszedniego.
Im starsze stawało się serce, tym mniej bolało przebudzenie, ale w tej nieobec-
284 ności bólu kryła się uboga szarość.