Page 281 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 281
– Podgrzeję jedzenie na ogniu z kilku gazet. Zajmie mi to minutę – głos Miriam
dobiegł do niego od strony pieca.
Zagotowało się w nim:
– Masz zamiar palić w piecu? Czy w domu jest za zimno?!
Wyczuła jego gniew. Był zmęczony długim dniem pracy, upałem. Stała przy
piecu niezdecydowana, aż chwyciła kilka gazet, podpaliła i wepchnęła między
fajerki. Wkrótce w piecu zaczął trzaskać ogień. Cienki dym niczym serpentyna
wydobył się przez szpary, leniwie zawirował nad kuchnią i rozszedł się po pokoju,
zawisając na samym jego środku, jakby był zbyt słaby, aby się wznieść do sufitu.
Pulchne rączki Blimele głaskały policzki Bunima, jego czoło i szyję. Ubrana
w krótkie spodenki stała obok niego, jednym kolanem wsparta o jego ciało.
Przytknęła palce do nosa taty.
– Wiesz, tatusiu, że masz włoski w nosie? – zauważyła poważnie i wsadziła
paluszek do jego nozdrza.
Nadeszła Miriam z talerzem zupy.
– Ja i Blimele już jadłyśmy – pogłaskała Bunima po głowie. – Nie mogłyśmy
się doczekać na ciebie. – Siadła naprzeciwko, biorąc córkę na kolana. Obie nie
spuszczały z niego oka. Aby uniknąć ich spojrzeń, schował głowę w talerz i zaczął
szybko siorbać gorącą zupę.
Okno było otwarte. Biała zasłona nawet nie drgnęła, jej frędzle utraciły całą
lekkość, jakby zawisł na nich wielki ciężar. Przez nieruchomą, zesztywniałą za-
słonę przebijało ciemne, stłumione światło słoneczne. Padało na biurko Bunima
matowoceglastą czerwienią, samo zmęczone swoim żarem.
Ponownie usłyszał głos Miriam:
– Jeśli jest tyle pracy – zastanawiała się – to nie będzie wojny. Prawda, Bu-
nimie? Tymczasem, gdzie się nie obrócisz, słyszysz to samo gadanie. Gdy się
człowiek nasłucha tego krakania sąsiadów, to strach go może oblecieć.
Blimele wykrzyknęła:
– Wiesz, mamusiu, że tatusiowi rosną włoski w nosie? – Bunim wstał. Mała
złapała go za kolano. – Tatusiu, pójdziesz ze mną teraz do ogrodu Froima Loze-
ra? – Oderwał jej rączki zaplecione wokół jego nogi i skierował się ku drzwiom.
Znalazł się na ulicy, niesiony jej pędem. Coś w nim wrzało i burzyło się. Dobrze
wiedział, że to strach. Od kilku dni nie mógł się od niego uwolnić. Coś niezwykłego
wisiało w powietrzu. Wydawało mu się, że nikt tego nie czuje, chociaż wszędzie
o tym mówiono.
Ulica, wciąż jeszcze rozpalona upałem, żyła tłumem ludzi i rozbawionych
dzieci. Dzieci biedaków. Inne wyjechały na wieś, na letnisko, a te, które zostały,
wzięły miasto w posiadanie, wygnane przez upał z dusznych domów. Bawiły
się szmacianymi piłkami, turlały obręcze beczek, rzucały papierowe węże, były
wszędzie, wypełniając powietrze swoim krzykiem.
Bunim objął wzrokiem ten letni, codzienny rozgwar miasta – brzęczącego
mrowiska, które niczego nie jest świadome. Ludzie roili się wokół sklepów 279