Page 282 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 282

i kramów. Wchodzili i wychodzili. Sprzedawcy stali przed drzwiami i nawoływali
           klientów. Klienci liczyli, kupowali, targowali się, biegając od jednego sklepu do
           drugiego. Środkiem ulicy jeździły szybkie, rozdzwonione, zatłoczone tramwaje.
           Przed nimi, za nimi i wokół nich fury turkotały po bruku. Stukały końskie kopy-
           ta. Warczały silniki samochodów, a pomiędzy tym wszystkim unosił się wrzask
           obdartej, bosej dzieciarni.
             Słońce zaczęło się chować za dachami, jeszcze było dosyć widno, ale po-
           wietrze już lekko poszarzało, ochładzając się nieco. Zgiełk miasta nie ustawał.
             Szedł coraz szybciej. Od czasu, kiedy raz w Lublinie wyszedł z jesziwy i wy-
           puścił się do miasta, takie kroczenie było dla niego sposobem pozbycia się
           napięcia – uwolnienia się od wewnętrznej ciasnoty. Szybki chód dawał jasność
           myśli, spokój sercu. Oddalał od czegoś, a jednocześnie przybliżał. Tym razem
           jednak niewiele mu to pomogło. Szybki spacer oddalał go od tego samego, do
           czego przybliżał – od strachu do strachu. Bunim próbował spojrzeć mu w twarz,
           rozważyć, przeanalizować. „Czego się boję?” – pytał sam siebie. „Czy to obawa
           przed powołaniem do wojska? Troska o Miriam i dziecko? O rodziców?” To było
           to, ale jeszcze coś innego – coś niezwykłego, niepojętego. Łajał się, pouczał.
           Zaglądał w twarze ludzi na ulicy i nie znajdował w nich swojego strachu. Na placu
           Wolności, gdzie pomnik Kościuszki majestatycznie spoglądał ku lekko ubranym
           przechodniom zażywającym wieczornego spaceru, maszerowało kilku gimna-
           zjalistów, wesoło pogwizdując. Dziewczęta szły objęte, śmiejąc się beztroskim,
           panieńskim śmiechem. Bunim próbował znaleźć uspokojenie w powolnym kroku
           starszych ludzi. „Oni wiedzą to samo co ja” – mówił do siebie. Nie pomagało.
           Wiedział to samo co oni, a jednak – wiedział więcej.
             Zauważył, że wszedł na podwórko domu, w którym mieszka Friede. Chciał
           zawrócić, ale nogi niosły go do przodu – do drzwi Friedego.
             Bunim nie widział go całe lato, a w jego pokoiku nie był od lat. Od kiedy się
           ożenił, Friede zaczął przychodzić do niego, on zaś zaprzestał składania wizyt
           w mieszkaniu przyjaciela. Jeśli nie szli na wspólny spacer i nie zatrzymywali się
           w lokalu „Pod Szklanką”, to spędzali czas u Bunima. Tak woleli, było to lepsze
           dla nich obu. U Bunima było bardziej domowo, tam znajdowały się Miriam i Bli-
           mele, których obecności Friede czasami bardziej potrzebował niż Bunim. Mądre
           milczenie Miriam było najlepszym tłem dla rozmów obu przyjaciół. Z kolei obec-
           ność Blimele była odświeżeniem – relaksem po każdej sprzeczce. Jej uśmiech
           i zdziwienie w szeroko otwartych oczach sprowadzały do domu coś niebiańskiego.
           Mówiła na niego „wujek Friede”. Dał jej w prezencie lalkę zamykającą oczy, z którą
           się nie rozstawała. Czasami, czekając na Bunima, bawił się z dziewczynką, brał
           ją na kolana, opowiadał różne historyjki i wychodził z nią na spacer.
             W ciągu ostatnich kilku tygodni ciężkiego, męczącego lata Friede nie poka-
           zywał się. Bunim ledwo to zauważył. Tylko Miriam pytała o niego, dziwiąc się,
           dlaczego go nie widać, poganiała Bunima, aby poszedł zobaczyć, co się dzieje
    280    z przyjacielem. Bunim nie poszedł. Czy to było zmęczenie pracą, upałem? Czy
   277   278   279   280   281   282   283   284   285   286   287