Page 280 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 280

Tegoroczny lipiec był wilgotny i gorący. Miasto zdawało się zawieszone w prze-
           strzeni pełnej kurzu, zadymionej i rozgrzanej. Słońce przypiekało je od góry,
           a rozgrzany asfalt i kamienie – od dołu. Nie padało od tygodni. Ziemia w parkach
           marszczyła się i pękała z przesuszenia. Osłabione liście na drzewach kurczyły
           się i więdły w oczekiwaniu wiatru, który, zrywając z gałęzi, uwolniłby je od tej
           pozbawionej soków wegetacji. Wiatr jednak nie nadchodził.
             Bunim późno wrócił z pracy. Jego nowy pracodawca, pan Rozenberg – który
           po tygodniach bezrobocia wziął go do swojej fabryki dzięki protekcji malarza Gut-
           mana, wielbiciela twórczości Bunima – wrócił z urlopu w Puszczy Białowieskiej.
           Tak głosiła plotka. Samego pana Rozenberga w fabryce nie widziano. Nadeszły
           tajemnicze, dziwne zmiany. Trzeba było przestawiać maszyny, przenosić towar
           z jednej hali do drugiej czy wręcz ładować na wozy niegotową jeszcze produkcję,
           a nawet surowy materiał. Kto chciał, mógł zostać w pracy po godzinach. Bunim
           został.
             Kierownik fabryki – pan Zajdenfeld – był wszędzie, wszystkiego doglądał, sys-
           tematycznie i z takim talentem organizował każdą rzecz, że gdyby nie niezwykłość
           samej pracy, wszystko wyglądałoby normalnie. Pan Zajdenfeld swoim zwycza-
           jem wydawał zarządzenia krótko i ostro, nie wdając się w poufałość z żadnym
           robotnikiem, i żadnemu z nich nie przyszło nawet na myśl, aby go zatrzymywać
           i przepytywać. Gdy jednak buchalter – pan Wajsman – wyszedł z biura, po czym
           zaczął się przepychać między wozami i belami towaru, które zasłaniały przejście,
           ktoś śmielszy zdobył się na odwagę i zatrzymał go. Drobniutki Wajsman, który tak
           niezdarnie, roztrzęsiony plątał się między belami w drodze do wyjścia, pokręcił
           głową i machnął ręką jak ktoś, kto wie, ale nie może nic powiedzieć. Przy tym
           uwagę zwróciła jego wykrzywiona twarz i mysie oczy, które nerwowo rzucały
           spojrzenia we wszystkich kierunkach, jakby szukając drogi ucieczki. W bramie
           zatrzymał się, pokiwał głową, spojrzał na podwórko fabryki i już go nie było.
             Nie oznaczało to nic dobrego. Jeśli nie było mowy o likwidacji fabryki, to
           przynajmniej było pewne, że nadejdzie redukcja. Z ust do ust szła pogłoska, że
           właściciel, pan Adam Rozenberg, przerwał urlop, ponieważ przenosi swój ma-
           jątek za granicę, dokąd oczywiście lada dzień przeprowadzi się z całą rodziną.
             Bunim, przepracowawszy dodatkowe godziny, późno wrócił do domu. Miriam
           i Blimele powitały go przy drzwiach. Mała zarzuciła rączki na jego szyję, czekając,
           aby ją trochę ponosił na rękach. On jednak szybko rozplątał jej rączki i postawił
           ją na podłodze. Unikając spojrzenia Miriam, zdjął roboczą odzież, po czym długo
           i nerwowo mył ręce. Chciał wybiec z domu. Czuł, że dusi się tutaj.
             – Ogień się już wypalił i twoje jedzenie zupełnie wystygło. – Usłyszał dobie-
           gający z tyłu spokojny głos Miriam.
             Zasiadł do stołu, który już czekał na niego nakryty białym obrusem. Blimele
           znowu była przy nim.
             – Zbuduj dla mnie most z widelców, tatusiu – prosiła. Zbudował most z wi-
    278    delców i poczuł, że nie może usiedzieć na miejscu.
   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284   285