Page 278 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 278
przyjemność sprawiały mu zwyczajne pogawędki z obcymi ludźmi. Blimele na-
uczyła go mówić o drobiazgach, o sprawach codziennych z tą samą powagą jak
o sprawach ducha. Zaznajomiła go z sąsiadami. Półtoraroczna mała kobietka już
znała wszystkich w budynku i nierzadko składała wizyty to jednemu, to drugiemu
sąsiadowi. A ojciec, stęskniony za nią, przyszedłszy z pracy, biegł jej szukać. Za-
trzymywał się przy tym na dłużej na sąsiedzkim progu, rozmawiając, wysłuchując
historii i czasami stając się wspólnikiem fragmentu czyjegoś życia. Również w jego
mieszkaniu zaczęli się częściej pojawiać sąsiedzi. Blimele przyprowadzała ich ze
sobą, wabiła – czasami swoim śmiechem, czasami płaczem. Pukano wówczas
do drzwi i pytano, co słychać u małej królewny, a przy tym zatrzymywano się
na chwilę, prosząc przy okazji o jakąś przysługę albo samemu oferując pomoc.
Również w szabaty, kiedy Bunim wychodził z nią na spacer i zatrzymywał się
na ławce w ogrodzie Froima Lozera, mała Blimele zmuszała go do zawierania
znajomości. Najpierw podziwiano, jakim jest pięknym dzieckiem, potem przy-
siadano się do dumnego ojca i rozmawiano trochę o dzieciach, o pogodzie, aż
przechodzono do narzekania na ciężkie czasy i własne problemy.
Bunim zorientował się, że jego mała dziewczynka otwiera przed nim okno
na świat. Jakby wiedząc, jaką misję ma do wypełnienia, co rusz przychodziła
do ojca z nowymi „pacjentami”. Uśmiechnięta, prowadziła ich za rękę, już z da-
leka pokazując małym paluszkiem swojego tatusia, który siedzi tam na ławce.
A „pacjenci” siadywali obok Bunima i „otwierali swoje serca”. Dopomagała w tym
zieleń skweru, łagodne słońce i sam fakt, że tata Blimele tak naprawdę był obcy,
nie znano nawet jego imienia. Można więc było nieco się odsłonić, zupełnie jak
przed lekarzem. I tak nikt się o tym nie dowie – a ten nieznajomy czasami potrafił
powiedzieć właściwe słowo, dać dobrą radę, pocieszyć. Poza tym tata dziewczynki
umiał słuchać. Na jego twarzy malowało się zainteresowanie opowieścią, a słowa
i pytania, jakie rzucał od czasu do czasu, dowodziły, że jest kimś więcej niż tylko
uchem chętnym do słuchania.
Zdarzało się, że po takim spacerze Bunim siadał przy biurku i pisał opowia-
danie, o którym nawet nie myślał jeszcze parę godzin wcześniej. Nie zauważył
nawet, że on sam coraz bardziej znika z kartek papieru, zostawiając coraz wię-
cej miejsca dla innych bytów, dla marzeń i cierpień jego bohaterów: sąsiadów
z domu, Żydów napotkanych w ogrodzie Froima Lozera – dla osób, które Blimele
przyprowadzała do niego swoją małą rączką. Przestał pisać wiersze, ale czuł,
że jego dusza staje się coraz zdrowsza, a w jego żyłach zaczyna krążyć życie –
świeże, silne, odnowione.
Bunim zawdzięczał Blimele jeszcze coś więcej. Nauczyła go dostrzegać
to, co małe, „nieważne”, niezauważalne, a co miało w sobie moc odkrywania
całych światów. Blimele zauważała muchę, która uderza w szybę. Pokazywała
ją niestrudzenie poszukującym paluszkiem. I Bunim nagle dostrzegał metaforę
ludzkiego losu stukającego skrzydełkami w twardą szybę. Zdaje się, że człowieka
276 nic nie oddziela od jego Stwórcy, że pomiędzy nim a bożym dziełem – naturą –