Page 277 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 277

w Lublinie. Wówczas szukał odpowiedzi i odważnie się z nią konfrontował. Tym
             razem tak naprawdę tylko od niej uciekał.
                Jeszcze wcale nie doszedł do ładu z samym sobą i z nowymi przekonaniami,
             nie zdołał przetrawić prawd, które słyszał na mityngach i masówkach, nie wiedział
             na pewno, czy jest do nich przekonany, lecz gdy na świat przyszła jego córeczka
             Blimele, błyskawicznie pogodził się sam ze sobą.
                Świat się oddalił i wszystko, co Bunim myślał do tej pory, utraciło swoją wartość.
             Ta mała duszyczka, która leżała na łonie Miriam, przyssana małymi usteczkami
             do matczynej piersi – ta bezbronna, pomarszczona twarzyczka, która dopiero
             co obudziła się do życia, a której wygląd miał tak wiele wspólnego ze starością
             i śmiercią – ta maleńka dziewczynka była jego córką. Wszystko, co w Bunimie
             żyło – tak ciało, jak i dusza – lgnęło do niej, a przez nią na powrót łączyło się
             z tą, która się jej poświęciła – z jej mamą.
                Ledwo doczekawszy się końca dnia pracy, pędził przez ulicę jak ktoś, kto boi
             się spóźnić na pociąg, biegł do domu zobaczyć, jak Miriam karmi Blimele. Wbiegał
             do pokoju jak szalony, obawiając się, że tym razem spóźnił się na ceremonię.
             Jeszcze w płaszczu zbliżał się do matki i córki, zatrzymując się przy ich głowach.
             Miriam krzyczała na niego, że przynosi do domu chłód z ulicy, a on posłusznie
             zrzucał płaszcz i ogrzewał ręce nad piecem.
                Umiał się zajmować Blimele tak samo jak Miriam, wiedział, jak ją przewinąć,
             dać jej smoczek do ust albo jak ją ukołysać, gdy płakała. Miriam, którą macie-
             rzyństwo napełniło wielką dumą, rzadko pozwalała mu robić te rzeczy. Według
             niej robił je nieporadnie, męczył dziecko, straszył je okularami. Bunim wysłuchiwał
             jej zarzutów w pokorze, uśmiechał się dobrotliwie – ale gdy tylko na chwilę znik-
             nęła, dopadał kołyski, drżącymi rękoma wyjmował maleńkie ciałko i przemawiał
             doń, mówił wszystko, co tylko przyszło mu do głowy – robił miny, marszczył nos,
             cmokał ustami albo łaskotał małe piętki, aż Blimele zaczynała się śmiać.
                Jego stosunek do Miriam stał się w gruncie rzeczy inny. Rozmawiał z nią
             czule, i to dużo bardziej niż kiedykolwiek w czasie ich znajomości. Często ją
             głaskał, całował i troszczył się o jej wygląd, ale już jej nie pożądał. Patrzył na
             nią z czcią, z jaką Blimele spoglądała na nią ze swojej kołyski. I było mu z tym
             dobrze. Namiętność schowała się głęboko w tajemnicze miejsce jego ciała, a na
             powierzchnię wypłynęła czysta miłość do matki i jej dziecka.
                Im bardziej Blimele rosła, tym bardziej Bunim czuł się z nią związany. Wy-
             ciągnięte rączki, które rwały się do niego, gdy tylko otworzył drzwi – to była
             najpiękniejsza poezja, jaka mu kiedykolwiek towarzyszyła. Gaworzenie Blimele,
             jej płacz, jedzenie i sen, jej brzuszek i kaszelek – wszystko to stało się nowym
             lejtmotywem jego dni. Znów zaczął pisać. Pracował przy dźwięku jej głosu. Każdy
             szelest w domu przeszkadzał mu w takich chwilach, ale śmiech Blimele czy jej
             płacz, jej gaworzenie były mu potrzebne. Inaczej nie umiał pracować.
                Wraz z pojawieniem się Blimele również i jego język się rozwiązał. Daw-
             niej rzadko słyszano go rozmawiającego z nieznajomymi bez potrzeby. Teraz     275
   272   273   274   275   276   277   278   279   280   281   282