Page 276 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 276
dzało – dzisiaj jednak drażniło go. Podziw i szacunek Miriam dla jego słowa, jej
duma z niego – jeszcze bardziej go denerwowały.
Friede również nie był już tym przyjacielem co kiedyś. Faktycznie przychodził
codziennie, wiedział o najmniejszej trosce Bunima, ale bliskość serc zniknęła.
Tak, wrażliwy Friede słusznie wtedy przewidział, że Miriam zabierze mu Bunima.
Najgorsze było to, że on, Bunim, również do niej nie należał. Z ust Friedego nie
padł już ani jeden zarzut. Niczego nie wymagał, przyjmując za dobrą monetę tę
odrobinę przyjaźni, którą Bunim był w stanie mu ofiarować, ale czasami Bunim
wyczuwał w jego spojrzeniu coś, co zmuszało go do odwracania twarzy, unikania
wszelkiej intymności. W istocie nie rozumiał, co się pomiędzy nimi wydarzyło.
Wiedział jedno: wyrósł jakiś mur. Orientowali się jeszcze, co dzieje się w ich
duszach – ale zbliżyć się do siebie już nie potrafili.
Bunim czynił sobie wyrzuty. Nieustannie badał swoje życie. Wszędzie napo-
tykał tylu wiernych sobie ludzi, czerpał miłość pełnymi garściami – a oddawał
niewiele. Myślał o swoim domu, rodzicach. Jak mocno zawinił wobec nich! Czuł
się dłużnikiem nawet wobec Sendera, swojego pierwszego prawdziwego przyja-
ciela. Teraz był Friede, wierny, samotny i chory, tulący się do jego, Bunima, domu,
żebrzący o bliskość każdym swoim gestem, każdym spojrzeniem. I w końcu
Miriam – najwierniejsza ze wszystkich, ta, która wciąż jeszcze kochała go tak
gorąco i dziewczęco, obsługiwała jak cadyka. Bunim pytał sam siebie, skąd się
bierze ta ciasnota serca, i przypominał sobie swojego przyjaciela Sendera, który
wierzył, że on, Bunim, dlatego jest tak pobłogosławiony miłością, że posiada
w sobie zdolność oddawania jej w dwójnasób. Czyżby to nie była prawda? Dziwił
się sobie, swoim ucieczkom od najbliższych, przywiązanych do niego ludzi, temu
zamykaniu przed nimi duszy na siedem pieczęci. A gdy zadawał sobie pytanie,
co takiego właściwie chce ukryć przed nimi, sam nie umiał odpowiedzieć. Pod
siedmioma pieczęciami swej duszy znajdował tylko pragnienie ucieczki.
Znów wrócił do samotnych spacerów. Tak jak kiedyś w Lublinie, po utracie
Sendera, pragnął szukać życia poza swoim ja – szukać ludzi, miast, świata. Zaczął
chodzić do lokali partyjnych, przysłuchiwać się rozmowom i prelekcjom – dobrze
skądś znanym, a przecież ubranym w nowe szaty. Znowu było nad czym myśleć,
otworzył się horyzont dla poszukiwania ziarna prawdy w morzu słów. To, o czym
teraz myślał, było konkretne, rzeczywiste. Porwała go walka o sprawiedliwość
społeczną (albo raczej: odrywała go od niego samego). Gniewny okrzyk tłumu
napełniał go patosem (albo raczej: zagłuszał nękające go wyrzuty sumienia).
W dodatkach do czasopism literackich zaczął publikować wiersze, które napisał
przed wieloma miesiącami. Jego słowo zyskało nowy ton przyodziane w formę
litery drukowanej. Tak, przyjemnie było widzieć własne wiersze w ich drukowanej
powadze. W tym całym jego tak otwartym życiu pojawił się radosny niepokój
(który negował to, co zduszone wewnątrz i wcale nie radosne).
Bunim dobrze wiedział coś, do czego nie chciał się przyznać – że jego obec-
274 ne wychodzenie poza siebie jest nieporównywalne do tamtego wcześniejszego,