Page 229 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 229

– Proszę zamknąć drzwi. – Rachela wykonała jej polecenie i zatrzymała się
             na środku pokoju. – Siadać!
                Dziewczyna zbliżyła się do biurka i usiadła na krześle stojącym obok niego.
             Wypchaną teczkę umieściła między nogami. Odgarnęła z czoła rozwichrzone
             pasma włosów i powoli zwróciła twarz w stronę panny Biederman. W pociemnia-
             łych z trwogi oczach dziewczyny odbijała się czerń jej fartucha. Usta przygryzła
             tak, że nie było ich widać.
                Niespodziewanie czoło panny Biederman wypogodziło się. Zmarszczki zbie-
             gające się nad jej brwiami znikły, jakby wygładziła je niewidoczna prasa. Znów
             spojrzała na swój męski zegarek, po czym podniosła wzrok na Rachelę. Jej oczy
             nie miały już w sobie wcześniejszego metalicznego chłodu:
                – Lekcja już i tak jest dla ciebie stracona, panno Ejbuszyc, mamy więc
             możliwość dobrze się rozmówić. – Odkaszlnęła lekko wymuszonym kaszlem.
             – Przysuń się bliżej. – Krzesło Racheli zaskrzypiało. Im łagodniejsze stawały
             się oczy dyrektorki, tym większy niepokój czuła Rachela. Było dla niej jasne, że
             tu nie chodzi tylko o jej spóźnienie i nieświeży kołnierzyk. Dyrektorka, czytając
             jakby w jej myślach, odezwała się: – Tu nie chodzi o spóźnienie i nieprzyszytą
             tarczę. Jesteśmy pewni, że to się już nie powtórzy. Takie rzeczy nie powinny
             się przytrafiać, ale wiemy, że się zdarzają – panna Biederman omal się nie
             uśmiechnęła. – Jesteś całkiem dobrą uczennicą i takie przewinienia możemy
             wybaczyć. – Dyrektorka znów sztucznie odkaszlnęła. – Ty jednak popełniłaś
             wielki grzech wobec szkoły, swoich koleżanek i nauczycieli. Tego, moja droga,
             nie wolno nam wybaczyć. – Głos panny Biederman w czasie tej przemowy nie
             stracił nic ze swej łagodności, ale jej czoło znowu było ściągnięte. Rachela sięg-
             nęła nogami do teczki i ścisnęła ją między kolanami, jakby szykowała się do jej
             obrony. – Wkrótce uzyskasz małą maturę, panno Ejbuszyc. Tak niewiele dni do
             tego momentu zostało. Kształciłaś się u nas cztery lata, miałaś zniżki, stypendia.
             Ile wysiłku włożyłaś w to, aby zasłużyć sobie na to szczególne traktowanie? Czy
             okazałaś odrobinę wdzięczności wobec szkoły? Nie mam na myśli nauczycieli,
             tylko lojalność, oddanie instytucji, która chce z ciebie uczynić dobrą, wyeduko-
             waną obywatelkę. – W tym momencie palec panny Biederman znów sięgnął do
             kamei pod szyją. – Doszły nas słuchy, że należysz do organizacji politycznej.
             Mało tego! – zawołała. – Agitujesz swoje koleżanki! Nie próbuj zaprzeczać.
             Mamy dowody. – Rachela z miejsca zrozumiała, jakie to dowody. Mają świadka.
             Ostatnie spotkanie SOMS-u odbywało się w mieszkaniu małej, ślicznej Inki, która
             zapewniała, że jej rodziców nie będzie w domu. Na koniec, gdy zbierano się do
             wyjścia, z sąsiedniego pokoju wyszła matka Inki. To był ten świadek. Drobne
             krople potu pojawiły się na czole Racheli. – Czy zdajesz sobie sprawę, panno
             Ejbuszyc, że dopóki uczęszcza się do gimnazjum, nie wolno należeć do żadnych
             organizacji politycznych? Czy wiesz, że cztery lata temu cała ósma klasa nie
             uzyskała matury z tej właśnie przyczyny, że odesłano ich z wilczym biletem, co
             przekreślało wszelkie ich nadzieje na kontynuację nauki?             227
   224   225   226   227   228   229   230   231   232   233   234