Page 202 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 202

był całkiem pusty. Przez chwilę stali pośrodku, szukając pomiędzy wszystkimi
           wolnymi siedzeniami najlepszego miejsca.
             – Tam! – zdecydował. – Podejdź tam, będziesz siedzieć przy oknie. – Puścił ją
           przed sobą, patrząc, jak się sadowi, trzymając bukiet w ramionach jak dziecko.
           Zwróciła twarz do otwartego okna. Tramwaj ruszył. Rumkowski siedział obok
           Sabinki, obserwując, jak wiatr owiewa jej twarz, jak miesza się z ledwo dostrze-
           galnym oddechem i przeczesuje cienkie, drobne włoski na jej czole. Warkocz,
           który zwisał po drugiej stronie okna, pofrunął, gdy tramwaj nabrał szybkości,
           a biała wstążka w jej włosach zatrzepotała radośnie niczym biała chusteczka.
           Zadarła kształtny nosek, oddychając tak głęboko, jakby chciała cały ten wiatr
           wciągnąć nozdrzami. Usta miała zamknięte, rozciągając je w szerokim, przy-
           jemnym uśmiechu.
             Rumkowski delektował się. Serce miał już spokojne. Wyciągnął swoją chustkę
           do nosa i długo ocierał pot z twarzy, nie odrywając jednak od niej oczu. Taka
           cudowna świeżość była w całej jej postaci, że szkoda było mu odwracać wzrok.
             – Lubisz wyglądać przez okno, ha? – obserwował wystającą okrągłość jej
           podbródka.
             – Tak, panie Rumkowski. Wszystko wygląda weselej, gdy patrzy się na to,
           wyglądając przez okno – nie odwracała twarzy od okna. – Wszystko tak mknie…
           ludzie, domy, niebo. A najlepszą rzeczą jest wiatr. Czy lubi pan, gdy wiatr wieje
           w twarz, panie Rumkowski?
             – Tak, lubię, kiedy wiatr wieje mi w twarz.
             – Mogłabym cały dzień jeździć tramwajem – zadowolona z jego odpowiedzi,
           nagle poczuła w sobie przyjazne nastawienie do niego. – Gdybym była mężczy-
           zną, zostałabym może motorniczym tramwaju. – Zachichotała.
             Obserwował jej nagie, okrągłe kolana, których nie mogła okryć krótka sukienka.
           Jego spojrzenie ślizgało się po jej szczupłych nogach, otoczonych przy kostkach
           przylegającymi, białymi skarpetkami. Delikatne blond włoski tworzyły meszek,
           który jak aksamitny welon pokrywał biel jej skóry. Przysunął się bliżej niej:
             – Jesteś kochanym dzieckiem… – Jego oczy, które do tej pory były czyste
           i jasne, zaczęły mętnieć i zaciągać się mgłą rozpalenia. Dziewczynka odczuła
           tę zmianę. Odwróciła głowę i jej spojrzenie wpadło w jego rozpłomienione oczy
           jak motyl w krąg ognia. Zanurzyła nos w bukiecie. – A wiesz, dlaczego jesteś
           kochaną dziewczynką? – przerwał i przygryzł wargi. Poczuła nieprzyjemne go-
           rąco oddechu na swym uchu, ale bała się odsunąć od niego. – Bo… bo ty mnie
           troszeczkę lubisz – dokończył. – Prawda, że lubisz mnie troszeczkę?
             – O, bardzo panie Rumkowski! – skwapliwie potwierdziła. Poczuł w sobie
           przypływ tkliwości. Znalazł jej rękę i ścisnął ją z wdzięcznością.
             – Złote dziecko… – chwilę siedzieli tak, milcząc, aż on znów się odezwał: – Ile
           masz już lat Sabinko, czternaście?
             – Nie wie pan, panie Rumkowski? Szesnaście skończyłam. Dopiero co,
    200    w tamtym miesiącu. Sam mi pan przysłał prezent.
   197   198   199   200   201   202   203   204   205   206   207