Page 200 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 200
drżące motyle. Wargi, malutkie i okrągłe, otwierały się i zamykały, niczym dwie
wisienki, które nie mogą się oderwać jedna od drugiej. Chciała coś powiedzieć,
ale w zmieszaniu nie mogła wydobyć z siebie głosu.
– Dla kogo ten bukiet? – Rumkowski poczuł, że jego głos powinien brzmieć
mocniej i groźniej niż ten, który właśnie wydobył się z jego ust.
Widocznie dziewczyna też była zaskoczona łagodnym tonem, więc po chwili
trzepotania zmrużonymi oczyma zdobyła się na odwagę:
– Dla pana, panie Rumkowski… Do pana gabinetu.
Uśmiechnął się dobrotliwie:
– Estera wołają na ciebie, ha?
– Nie, Sabina, panie Rumkowski.
– Tak, oczywiście, Sabina – poprawił się i obserwował dalej jaśniejącą twarz,
z której powoli znikał grymas. Jej owal, ze zgrabnym noskiem i skórą zdrową i gład-
ką niczym cienki, szlachetny aksamit, zachęcał dłoń, aby ją pogłaskać. Delikatnie
przeciągnął palcami po policzku dziewczyny, igrając nimi pod okrągłym pod-
bródkiem. Jej twarz przypominała mu malarskie arcydzieło, piękno, które już
kiedyś podziwiał.
– Chodź, pójdziesz ze mną.
Szparki jej zmrużonych oczu rozwarły się i zdumione, pytające spojrzenie
szukało oczu Rumkowskiego pod szkłem okularów.
– Ja? – wyjąkała.
Wziął ją za ramię.
– Pobiegnij i powiedz przełożonej, że muszę cię zabrać. Idziesz ze mną do
miasta.
Osobliwy niepokój przebiegł po jej twarzy. Ale nic nie powiedziała. Już biegła
w stronę budynku. Jej nagie nogi, wyglądając spod unoszącej się sukienki, rzucały
się w oczy jak snopy światła. Patrzył za nią. Oczywiście, to nie była Estera. Estera
była rudowłosą pięknością, która lata temu opuściła sierociniec – przypomniał
sobie Rumkowski i uśmiechnął się. Ruda Estera mocno zapadła mu w pamięć
tylko dlatego, że na jego przejawy dobroci odpowiadała chucpą.
Po chwili dziewczyna z rozwianą sukienką i rozkołysanymi warkoczami po-
biegła mu naprzeciw ścieżką. Szybko zaczął iść w kierunku bramy. Ona pobiegła
za nim, aż go dogoniła.
– Chodź, pójdę z tobą do lunaparku – beztrosko zwrócił się do niej.
– Do… – otworzyła usta i przycisnęła do siebie bukiet, który wciąż trzymała
w ręce. – Zapomniałam zostawić kwiaty! – zorientowała się.
Roześmiał się.
– Weź je ze sobą. Daję je tobie. – Dziewczyna stawiała obok niego drobne
kroczki, jakby coś wstrzymywało jej chód. Wyszli na ulicę. – Chodź troszkę szyb-
ciej – ponaglał ją. – Spóźnimy się na tramwaj. – Posłuchała go i dopiero teraz
zaczęła podążać obok niego w odpowiednim tempie. Bukiet, który zwisał ku
198 ziemi, jakby wyrastając z palców Sabiny, kołysał się w rytm jej kroków.