Page 207 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 207

– A czego tu się bać?
                – Jechałaś już kiedyś na karuzeli?
                – Nigdy! – złapała go za rękę. – A pan, panie Rumkowski, czy jechał pan kiedyś?
                – Oho! – ożywił się – Jechałem już! Co, myślisz, że zawsze byłem takim
             starym Żydem?
                – To niech pan pojedzie ze mną!
                – Ech! – machnął ręką. – Już dość się najeździłem. Idź ty, dziecko. Ja po-
             czekam…
                Katarynkowa muzyka przycichła. Dwaj goje, kręcący wielkimi osiami pod pa-
             rasolowatym dachem, zaczęli wstrzymywać bieg karuzeli. Rozkołysane siedziska
             obniżyły się, opadły i zawisły nad ziemią. Rumkowski zapłacił za przejażdżkę
             Sabiny. Pomógł jej zapiąć łańcuch wokół pasa i wygodnie usadowić się na wi-
             szącym krzesełku. Goje ponownie ruszyli, pchając przed sobą drewniane drągi.
             Spod kolorowego cylindra, który podtrzymywał dach, znów rozległy się zgrzytliwe
             dźwięki katarynkowej muzyki.
                Sabina chwyciła się obiema rękami żelaznych łańcuchów po bokach, zadarła
             głowę do góry, jakby chciała upewnić się, czy są wystarczająco mocne. Zaczęła
             się lekko bujać. Usta rozciągnęły jej się w uśmiechu – sztywnym, wyczekują-
             cym, napiętym. Rumkowski obserwował ją z przyjemnością. W nim też było
             oczekiwanie – młodzieńcze, niecierpliwe. Dziewczyną zabujało i na jego oczach
             uleciała w powietrze. Z początku, kiedy robiła pierwsze okrążenia, za każdym
             razem wypatrywała go i machała do niego ręką. Potem trzymała głowę zadartą
             do góry, w stronę dachów i nieba. Szybowała nad jego głową, zataczała kręgi jak
             ptak. Przed oczyma migały mu jej dwa fruwające warkocze z białymi wstążkami,
             rozwiana sukienka, która co chwilę nadymała się powietrzem i wyglądała jak
             brązowy balon. Widział jej nagie, zwisające nogi i biel krótkich skarpetek. Śmiała
             się wyraziście i cienko. Nawoływała się z innymi współpasażerami. – „Żydówecz-
             ko, poczekaj na mnie!” – rozpalony szajgec  wyciągnął do niej rękę i kiedy był
                                                  15
             w pobliżu, złapał jej krzesełko od tyłu, rozhuśtał i całej siły odepchnął od siebie.
             Jej śmiech przeszedł w krzyk rozbawienia przerywany brakiem tchu. Uniosła się
             nad wszystkimi pasażerami tak, jakby za chwilkę miała się całkiem oderwać od
             karuzeli i ulecieć w górę do gwiazd. Potem zakręcała i odkręcała łańcuchy swego
             siedziska, a ono wraz z nią zaczęło wirować w roztańczonym, rozbujanym tańcu.
             Dźwięk jej śmiechu stał się jeszcze cieńszy, ostry jak szpileczki, zapadając w uszy
             Rumkowskiego ostrymi, palącymi, przejmującymi ukłuciami.
                Usiadł na ławce. Przed oczyma migała mu w locie karuzela. „Całe życie jest
             karuzelą” – westchnął. Nagle zobaczył cmentarz i znów przypomniał sobie, jaka



             15   Szajgec – dosłownie nieczysty przedmiot lub zwierzę, w języku potocznym słowo o wydźwięku pejo-
                ratywnym, używane początkowo zarówno w odniesieniu do Żydów jak i nie-Żydów; łobuz, psotnik,
                hultaj, łajdak, z czasem zaczęło oznaczać tylko nie-Żyda, określanego też mianem goj.  205
   202   203   204   205   206   207   208   209   210   211   212