Page 201 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 201

Ulica zacieniona była przez opadające kwiecie kasztanowców i akacji, które
             chyliły się ponad płotami, osłaniając trotuary szerokimi wachlarzami gałęzi.
             Dziewczyna szła szurając stopami wśród wiotkich, pożółkłych białych płatków
             na ziemi, które lekko unosiły się w powietrze. Głowę trzymała opuszczoną, ob-
             serwując roztańczone kwiecie, a co jakiś czas mocniej poruszała nogami, aby
             uniosło się wyżej. Parę płatków zostało na jej pantoflach, przyczepiwszy się do
             sznurowadeł.
                Rumkowski obrócił się i spojrzał na tory tramwajowe. Puste iskrzyły w słońcu.
                – Jesteś głodna? – uświadomił sobie, że zabrał ją bez obiadu.
                – Nie, panie Rumkowski. – Jej głos wciąż był onieśmielony.
                – Pójdziemy do restauracji. Kupię ci wszystko, co będziesz chciała. Co lubisz
             jeść, ha? – Wzrokiem obrzucił jej profil. Dziwił się w duchu, skąd miała takie rysy.
             Wyglądała jak księżniczka, takie arystokratyczne piękno biło od jej rzeźbionego,
             marmurowego czoła. Przypominała mu jakiś obraz, który już kiedyś widział.
                – Wszystko lubię jeść – pierwszy raz uniosła głowę. Niepokój zniknął z jej
             twarzy, ustępując miejsca ufnej, dziecięcej ciekawości, która nadawała jej twarzy
             rozczulający wyraz. Wziął ją za rękę. Jej szczupłe palce o delikatnych kostkach
             przyjemnie chłodziły jego gorące dłonie.
                – Nie musisz się mnie bać… hmm… Sabino.
                – Nie boję się – troszkę niepewnie uśmiechnęła się.
                – Nie boisz? Wcale?
                – Nie – potrząsnęła głową. – Nie teraz.
                To potrząśnięcie głową miało w sobie jakąś niezwykłą grację, zaś to „Nie
             teraz”, wypowiedziane przez wiśniowe, pociągające usta, kryło w sobie rozczu-
             lającą słodycz. Oczywiście Sabina była inna niż ta dawna, rudowłosa uczennica
             o imieniu Estera. W piękności tamtej czaił się diablik, a w tej – aniołek. Ale to
             przeciwieństwo, ta odwrotność połączyła je w jego wyobraźni iluzją podobieństwa.
                – Jesteś miłym dzieckiem – mocniej ścisnął jej palce, które delikatnie i potulnie
             spoczywały w jego dłoni. – Oj, zabalujesz dziś Sabinko, oj, zabalujesz! – dysząc,
             zaśmiał się wesoło. – Byłaś już kiedyś w wesołym miasteczku?
                – Nigdy, panie Rumkowski.
                – Pojedziesz na karuzeli, na huśtawkach, na… na czym tylko będziesz
             chciała. – Poczuł się pobudzony i młody. Nieznane siły wstąpiły w jego członki
             i nie wiedział już, czy to dzięki dzisiejszej wizycie na cmentarzu, czy dzięki tej
             młodziutkiej, ożywczo świeżej ślicznotce, która szła obok niego. – Chodź, musimy
             się pośpieszyć – pociągnął ją.
                Szedł szybko, lekko kulejąc. Dziewczyna, idąc, zaczęła lekko podskakiwać.
             Pomiędzy drzewami, gdzieś daleko z tyłu, rozległ się szum. Tory obok zaczęły
             cicho wibrować. Z daleka ukazał się tramwaj. Teraz ona zaczęła ciągnąć go za
             rękę. Oddychał szybko, a na jego czole pojawił się pot. Nie nadążał, ale czerpał
             z tego przyjemność. Sabina pierwsza wskoczyła na stopnie tramwaju i wciąg-
             nęła za sobą swego towarzysza. Tramwaj, który dopiero co wyjechał na trasę,   199
   196   197   198   199   200   201   202   203   204   205   206