Page 196 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 196

cierpliwości. Podniosła na niego czerwone, opuchnięte oczy. – Chcę być mamą!
           – wypaliła. – Chcę mieć dziecko! – łkała. Pan Rumkowski poczuł, jak całe jego
           ciało napina się i sztywnieje, jakby kręgosłup poraził mu dobrze znany ból. Ale
           Sigalicha już nie mogła się powstrzymać. – Pięć lat po ślubie – twarz tonęła jej
           we łzach. – Pięć lat i siedem miesięcy, a tu ani widu, ani słychu, panie Rumkow-
           ski… Lekarz powiedział…
             Pan Rumkowski poczuł jak silny ból w kręgosłupie rozchodzi się po całym
           ciele i zaciska niczym obręcz wokół jego serca. Poczuł pod łopatką taki ucisk
           i kłucie, że przypomniały mu się dawne, bardzo dawne lata. Przejął go wstręt do
           tej małej, rozszlochanej kobiety.
             – Starczy tego chlipania! – Krzyknął. – Weź tę szklankę i idź!
             Jej niska postać pod wpływem tych niespodziewanie nieżyczliwych słów
           ugięła się i zwinęła w sobie, stając się mniejsza i okrąglejsza. Rumkowskiemu
           wydało się, że zaraz zamieni się w balon, który potoczy się do drzwi. Miał ochotę
           dać jej kopniaka w tyłek.
             Kiedy został sam, zaczął pośpiesznie chodzić po pokoju. Był zdziwiony, dla-
           czego tak bardzo wziął sobie do serca zmartwienia Sigalichy. Tak, był empatyczny
           wobec ludzi, bardzo wyczulony na ludzkie cierpienie, szczególnie jego sierot,
           które były mu tak drogie jak własne, rodzone dzieci. Znów zrobiło mu się gorąco.
           Mokry pot oblał jego pomarszczone, ściągnięte czoło. Wytarł spoconą twarz,
           zapadnięte policzki o skórze niczym pergamin, i czubkiem palca wycisnął wilgoć
           z krzaczastych, siwych brwi. Pasmo włosów połaskotało go za uchem. Odsunął
           je, sięgając ręką aż na kark pod rozpiętym kołnierzykiem. Zatrzymał spojrzenie
           na papierach leżących na stole, uporządkowanych w dwóch drewnianych skrzy-
           neczkach. W jednej leżały rachunki „Helenówka”, a w drugiej rachunki z jego
           prywatnych interesów jako agenta ubezpieczeniowego. Widok tej drugiej nie
           sprawił mu przyjemności. Sytuacja jego dodatkowego zarobkowania była jesz-
           cze gorsza niż sytuacja „Helenówka”. Wziął dwa bloczki, zapiął koszulę, założył
           krawat i mocno go zaciągnął. Podszedł do okna. Wzdłuż przejścia ku bramie,
           pełnego załatanych dziur, przechadzał się Samuel Cukerman z przyjacielem,
           redaktorem Mazurem. Obaj mieli w jednej ręce duże bukiety bzu, a drugą, wolną
           ręką trzymali się pod ramię w braterskim uścisku. W Rumkowskim pojawił się
           jakiś żar. To trzymanie się pod ramię przez dwóch dorosłych mężczyzn wydało mu
           się odrażające. Nagle poczuł się bardzo osamotniony: „Wysłałem ich do domu
           z kwiatami” – mruczał do siebie. „Dla ich żon, do ich domów…” – sapał i czuł
           w sobie furię z zazdrości. „Jestem starcem, a on, Mazur, jest młodzieniaszkiem,
           kolegą Cukermana. A ten mógłby być jego ojcem…”. Dwóch mężczyzn przekro-
           czyło bramę. Ich głowy sunęły ponad ogrodzeniem. Jedna w kolorze siwiejącego
           blondu, druga kruczoczarna, połyskująca w świetle południowego słońca. „Do
           diabła z tym!” – przeklął Rumkowski i ruszył do drzwi.
             W korytarzu natknął się na idący mu naprzeciw rozkrzyczany tłum dzieci,
    194    które dopiero co wyszły z sali gimnastycznej. Spotykając się oko w oko z panem
   191   192   193   194   195   196   197   198   199   200   201