Page 194 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 194
ma w tym momencie coś ważniejszego do zrobienia niż prowadzenie rozmowy
o polityce. Złość z niego opadła, twarz się rozchmurzyła, pokrywając się maską
służalczej kurtuazji.
Goście, zmęczeni gorącem i nudnym porankiem, powoli ruszyli ku drzwiom.
Rumkowski zabiegł im drogę, każdemu podawał rękę, dziękował za przybycie, nie-
którym dyskretnie szeptał na ucho, że oczekuje małego wsparcia dla „Helenówka”.
Jedynie młode osoby z komisji, które miały się zajmować poprawą sytuacji finansowej
instytucji, pożegnał lekkim kiwnięciem głowy, spoglądając ponad ich ramionami.
Kiedy podeszli redaktor Mazur i Samuel Cukerman, chwycił ich obu za rękawy:
– Martwię się, moi przyjaciele, bardzo się martwię. – Spojrzał Mazurowi
w oczy z takim rozgorączkowaniem, jakby miał się z nim już nigdy nie zobaczyć.
– Szykuje się wojna na świecie, słyszycie, panowie?
– Nie jest pan jedyny, który się martwi.
– To jest dla mnie pocieszenie?
– Los narodu żydowskiego – losem każdego Żyda.
– A co pan myśli, o siebie tak się martwię? – Rumkowski był zdumiony. – Panie
Mazur, co się z panem dzieje? Dzieci… moje dzieci. To mnie przeraża. Wpłaty są
już teraz mniejsze o trzydzieści procent.
Samuel Cukerman serdecznie uścisnął mu rękę:
– Miejmy nadzieję, panie Rumkowski…
Rumkowski odprowadził ich. Nagle przypomniał sobie o czymś:
– Panowie, zaczekajcie! Weźmiecie bukiety dla żon. Zejdźcie do ogrodu. Wy-
ślę kogoś, żeby naścinał wam bzu. – Nawet nie zdążyli odpowiedzieć, a on już
kuśtykając pobiegł wzdłuż długiego korytarza i zniknął za drzwiami.
Rumkowski wysłał kogoś po bez i poszedł do swojego gabinetu. Ściągnął
krawat i rozpiął kołnierzyk. Zbliżył się do biurka, ciężko opadł na krzesło, podparł
się na łokciach i położył głowę na dłoniach. Siedział tak, pogrążony w sobie,
przygnieciony zmęczeniem. Rozczochrane, srebrnobiałe włosy zwisały nad jego
dłońmi. Minęła krótka chwila. Wkrótce wyprostował się, przeczesał obiema
dłońmi głowę, wyciągnął chusteczkę do nosa i wytarł wilgotne palce, otarł głowę,
czoło, całą twarz i szyję pod kołnierzykiem. Ciężko sapał. Wciągał i wypuszczał
powietrze, a obwisła skóra na policzkach napinała się, czyniąc je podobnymi do
dwóch pęcherzy z cienkiej skóry. Sięgnął do elektrycznego dzwonka, który był
połączony z kuchnią.
Na progu ukazała się niska, pulchna kobietka ubrana w biały fartuch z ob-
ciętymi rękawami i białą chustkę na głowie. Była to kelnerka, pani Sigal, czy –
jak na nią mówił pan Rumkowski – Sigalicha. Spod białej chusteczki wyglądały
dwa loki zakręcone z dwóch sztywnych pasm włosów, które spoczywały na jej
niskim czole jak dwa zawijasy narysowane czarnym ołówkiem. Gdy pani Sigal
szła, loczki te unosiły się i podskakiwały. Utkwiła w Rumkowskim parę kobieco
ciepłych, ale baranio tępych oczu, w których odbijało się służalcze, potulne oczeki-
192 wanie.